Parsifal był pierwszą operą Wagnera, którą zobaczyliśmy w trakcie naszej edukacji operowej i było to o wiele za wcześnie. Chociaż właściwie nawet z perspektywy czasu trudno być pewnym, czy docenilibyśmy to dzieło ze względu na piękną muzykę, skoro jest ona połączona z - nie bójmy się tego słowa - grafomańskim librettem. Metafizyka i mistyka chrześcijańska zahacza nieco o chorobę umysłową, trudno in extenso odnosić się do tego na poważnie, a cóż dopiero w wersji przetworzonej przez Wagnera (który tym jednym jedynym razem okazał się być kiepskim librecistą). Cóż z tego, że dzieło opatrzone jest w potężną muzykę, jeśli jest ona wehikułem dla treści bełkotliwej.
Ja (D.) Wagnera kocham za całokształt, czyli połączenie teatru i muzyki. Parę rzeczy (przewidywalnie - “Holendra”) skomponował takich, że zafundował mi pełnowymiarowy syndrom Stendhala. W “Ringu” świetnie mu wyszła próba odtworzenia germańskiej mitologii na miarę antyczną. Ale przy “Parsifalu” nie mogę się pozbyć pytania: “Herr Wagner, srsly?” Nie wiem, czy to kwestia zaawansowanego wieku i zgorzknienia kompozytora, czy jakiejś życiowej traumy, czy też może coraz głośniejszego pobrzękiwania kosy Kostuchy, ale myślę, że mimo wszystko chrześcijaństwo nie zasłużyło na aż tak niedźwiedzią przysługę, bo do tego sprowadza się “misterium” z Graalem w roli głównej. Jeśli ktoś nie był jeszcze zniechęcony do tej mitologii, to zniechęci się ze szczętem, zwłaszcza jeśli miał pecha urodzić się kobietą.
Otóż “Parsifal” karmi widza wizją chrześcijaństwa jako groteskowego kultu śmierci i seksualnych zahamowań, ociekającego mizoginią. Po prostu “cywilizacja śmierci” w wykonaniu żywych trupów i na wpół umarłych eunuchów - że nawet Największy Polak by tego nie wymyślił. O ile sam pomysł ukazania królestwa cierpiącego na skutek choroby swego króla można uznać za ciekawą metaforę, to już uczynienie zbawcą tego królestwa półgłupiego prawiczka całą tę piękną metaforę podkopuje u samego (ehem) korzenia. Jedyna (oprócz grupy “kwiatów”) postać kobieca tej opery świadczy co najwyżej o głębokiej i niczym nieumotywowanej nienawiści kopozytora wobec kobiet - ujmowanych bardzo stereotypowo, jako albo Matka, albo dziwka i nic pomiędzy. Niestety, poznańska inscenizacja zrobiła wszystko - a nawet więcej - żeby te doniosłe treści uwypuklić.
Do postawienia “Parsifala” w Poznaniu najęto duńską panią reżyser, dla której spektakl był nie tylko pierwszym kontaktem z Wagnerem, ale i z reżyserią operową jako taką. Pani reżyser przybyła z własnym zespołem realizatorów (“Hotel Pro Forma is an international laboratory of visual music performance and installations”), więc i kostiumy i scenografię i reżyserię mieliśmy jednolicie spójną, szkoda tylko że na tak niskim poziomie. Po pierwsze, spektakl skierowany był do widza głuchego, choć ze wszech miar bardziej sensowne byłoby zaproszenie do teatru niewidomych, zwłaszcza nieznających zbyt dobrze niemieckiego - mieliby oni szansę docenić dobrze grającą orkiestrę i zasługujących na współczucie śpiewaków. Widz głuchy natomiast korzystał z symultanicznego tłumaczenia na język migowy partii Parsifala w wykonaniu znajdującego się na scenie sobowtóra głównego bohatera, ubranego w identyczny kostium (coś w rodzaju połączenia kombinezonu instalatora z gigantycznymi śpioszkami wyposażonymi w suwak na pupie do wymiany pampersa).
W ogóle kostiumy były już nawet nie złe, pozbawione gustu, brzydkie plastycznie, szaro-bure i workowate, co po prostu upokarzające dla wykonawców. Dziewczęta-kwiaty ubrano w obrzydliwe kiece w kolorze zgniłej zieleni, o kroju, który ostatnio widzieliśmy wśród amerykańskich Amiszów (ten model miał z założenia na celu oszpecić użytkowniczkę w jak najwyższym stopniu). Gurnemanz plątał się po scenie z doszytym do workowatego chałata garbem-plecakiem, z którego co i raz pojawiający się nie wiadomo skąd ulizani efebowie w przykrótkich biegunkowo-brązowych lederhosen wyjmowali jakieś broszury. (Ten pomysł z plecako-płaszczem wydaje mi się ciekawy z uwagi na politykę tanich linii lotniczych dotyczącą bagażu podręcznego). Oczywiście nie wiadomo dlaczego sam Gurnemanz był ucharakteryzowany na ostre stadium żółtaczki.
Klingsor śpiewał swoją partię trzymając przed sobą oburącz trapezowaty kawałek deski z dwoma bolcami. - być może miała to być włócznia, której nigdzie (poza librettem) nie było. (Podobno - takie doszły przecieki zza kulis - było to brzemię, które czarownik nosił). Ponieważ włóczni w klasycznym rozumieniu tego słowa - jako się rzekło - nie było, znaczna część śpiewanego tekstu straciła swój sens, ale kto by się tam takim drobiazgiem przejmował. Był za to meteoryt, który pod koniec drugiego aktu rozwalił z głośnym hukiem budkę z aluminiowych prętów postawioną uprzednio przez statystów (tak, i to właśnie miał Wagner na myśli, którą to myśl przeniknęła jako pierwsza i jedyna pani reżyser).
Skoro nie ma się pomysłu na reżyserowanie postaci, które są w libretcie, to wprowadza się na scenę postaci spoza libretta (nie tylko Parsifal miał dublera). Przez cały czas w tle kręcił się ponury i zagubiony chór, który w trzecim akcie pokładał się na deskach zawinięty w kocyki niczym bezdomni w poczekalni dworcowej. A jedna z dublerek Kundry ni z tego ni z owego przeszła od jednej do drugiej kulisy z jakimś aluminiowym śmieciem doczepionym do buta. Nagromadzenie brzydkiego bezsensu skutecznie odwracało uwagę widza od muzyki. Zresztą rozpaczliwe próby widać było od samego początku - zamiast pozwolić wybrzmieć dźwiękom preludium, reżyser uznała, że trzeba koniecznie pokazać widzom huśtawkę.
Jak więc należy stawiać “Parsifala”? Za przeproszeniem, po bożemu. Skoro mamy dzieło kontrowersyjne i trudne, nie dobijajmy go niezrozumiałą inscenizacją. Po dzisiejszym wieczorze z rozrzewnieniem wspominam poprzedniego poznańskiego “Parsifala” (mimo Wiery Baniewicz i Michała Marca), który wtedy wydawał nam się nudnawy lecz rzetelny. Poza tym, czy my w Polsce musimy zawsze iść w ariergardzie awangardy?