Nie jestem
koneserką muzyki nowoczesnej – na własny użytek rozróżniam pomiędzy „muzyką” a „dźwiękami”
– kocham natomiast Shakespeare’a, dlatego też bez większego problemu dałam się
skusić wyśmienitym recenzjom i wybrałam się wczoraj do Teatru Wielkiego na
operową wersję Kupca weneckiego pióra
Andrzeja Czajkowskiego. Do zabaw kompozytorów operowych z Williamem S.
podchodzę z zasady nieufnie; zbyt często mam wrażenie, że ten i ów (zwłaszcza
mało znany) muzyk po prostu chce wykorzystać klasykę teatralną jako katapultę
dla własnej sławy. W tym celu okrasza dramat muzyką, przy okazji wycinając
mniej lub więcej tekstu - niczym nie przymierzając lichwiarz Shylock chcący
wyciąć funt ciała ze swojego dłużnika Antonia. Pozostaje pytanie, który konkretnie
kawałek teatralnego „ciała” poszedł pod nóż i czy „pacjent” tę operację
przeżył.
Toleruję, a nawet
niekiedy lubię, „operowanie” Shakespeare’a pod warunkiem, że mamy do czynienia
z reinterpretacją, a nie tylko z ilustracją dzieła. Pan Czajkowski (kolejny po
Mieczysławie Weinbergu polski Żyd odkryty przez Anglików i otoczony opinią
zapoznanego geniusza) poradził z tym sobie prawdę mówiąc średnio. Zmian na plus
w stosunku do Kupca pozbawionego
oprawy muzycznej jest niewiele – właściwie tylko przeniesienie wielkiego
monologu Shylocka w godniejsze miejsce, przy rozprawie sądowej (ale to się
wręcz samo prosiło). Pod nóż wraz z funtem mięsa poszła natomiast scena
rozwiązywania zagadek przez konkurentów do ręki Portii, a także niektóre
postacie z Lancelotem Gobbo na czele. Skoro więc oryginalny „comic relief”
wyleciał, trzeba go było czymś zastąpić – zatem wszystkie sceny z Portią w
Belmont zagrano w manierze farsowej: żadnych zagadek nie ma, bo konkurenci to
role nieme, a Bassanio po prostu „wybiera” jedyną nierozbebeszoną jeszcze
szkatułę, po czym migdali się z Portią na leżaku.
Andrzej Czajkowski
poszedł dość rozjeżdżonym (może te 30 lat temu, gdy opera powstawała, nieco
mniej) tropem, jakoby przyjaźń Antonia dla Bassania miała podłoże
homoerotyczne. Posłużył się przy tym płytkim jak kałuża stereotypem:
kontratenor = gej, którego nawet wzmożone wysiłki inscenizatorów nie zdołały w
żaden sposób pogłębić. Równie ograny jest motyw: Shylock, a więc --> Żyd, a więc --> Holokaust,
zasygnalizowany na scenie na przykład w taki sposób, że zamiast weneckiego
karnawału daje się widzowi faszystowski marsz z pochodniami. Fakt, iż partię
Shylocka śpiewał artysta czarnoskóry (Lester Lynch) dodawał do wizji
antysemityzmu pewnych rasistowskich smaczków, trudno powiedzieć, na ile
zamierzonych. Śpiewał to może zresztą za wiele powiedziane – bardziej
podśpiewywał, jak reszta wykonawców podających szekspirowski tekst z dodatkiem
niemelodyjnych za grosz dźwięków (ot, takie sobie zawywanie, co któraś
przypadkowa nuta wysoka…). Ostatecznie więc nie miałam nawet specjalnie
wrażenia, że jestem w operze – raczej na jakimś nowoczesnym wystawieniu Kupca weneckiego z dodatkiem muzyki
ilustracyjnej w tle i melo-czymś zamiast deklamowania poezji. Zapewne śpiewacy
byli bardzo dobrzy; jak sądzę, musieli być, skoro zdołali opanować pamięciowo
tego rodzaju partie. Choć z drugiej strony: „No-one will know if it is right or
if it is wrong. No-one will care if it is right or if it is wrong” (Phantom jest dobry na wszystko), bo publiczność
słyszy to dzieło najpewniej pierwszy raz w życiu i nie zapamięta z niego nic,
bo melodii w nim brak.
Inscenizacja
warszawska była minimalistyczna i – oprócz wymienionych zmian – wierna
Shakespeare’owi. I całkiem miło dało się to oglądać, bo przynajmniej moim zdaniem
muzyka nowoczesna broni się niekiedy jako sensowny dodatek do sensownego
przedstawienia. Niestety, jak dowiedziałam się z programu, kompozytor swego
opus magnum nie dokończył, a ostatnie sceny zostały pośmiertnie
zinstrumentalizowane przez jego kolegę-muzykologa. To niestety słychać, bo w Epilogu dźwięki przebrały miarę. Niby zagadka została rozwiązana, Shylock (w
przejmujący sposób – bo inaczej na żadnej scenie już się tego nie stawia)
ukarany, publiczność składa już ręce do braw. A tu zamiast jakiegoś krótkiego
finału następuje… wycie do księżyca. Dosłownie. W wykonaniu Jessiki i Lorenza.
Scena, która już u Shakespeare’a najmocniejsza nie jest – ale za to (dość
złowieszczo) dotyczy muzyki – rozciągnięta jest do nieskończoności, trudno
jednoznacznie stwierdzić, czy przez pana Czajkowskiego, czy pogrobowca, który
postanowił sobie zaszaleć z partyturą. Otumaniony tym lunatycznym zawodzeniem
reżyser też zaszalał – wprowadzając na scenę Shylocka (ducha Shylocka?), który
snuje się niemo wokół kochanków, w końcu znika w jednej ze szkatuł, być może
przerobionej na sarkofag. O co w tym miało chodzić – któż to wie.
Podsumowując,
warszawski Kupiec wenecki zły nie
jest – bo dramat Shakespeare’a, jak każda klasyka, zawsze się w końcu obroni.
Bez odniesień do Barda pan Czajkowski chyba by jednak większej kariery nie
zrobił, tak więc wychwalanie go pod niebiosa wydaje się być nieco na wyrost. Oczywiście,
rozumiem – nasz własny, polski, w dodatku Żyd i homoseksualista (a więc prawie
jak Shylock i Antonio w jednym). Chwalmy się sami, bo kto inny nas pochwali (a skoro
już chwali, to chwalmy się podwójnie). Andrzej Czajkowski podobno też kochał
Shakespeare’a – tak bardzo, że ofiarował swoją własną czaszkę Royal Shakespeare
Company do roli Yoricka w Hamlecie.
Szanuję, doceniam, może nawet sympatyzuję, bo porusza mnie ten rodzaj świra.
Jest coś budzącego grozę w ukochaniu geniusza, a zwłaszcza w próbach zmierzenia
się z nim i uzyskania jakiegoś cienia wzajemności od uwielbianego
(pół)bóstwa. Ostatecznie więc sądzę, że
„pacjent” operację przeżył – być może dlatego, że „chirurg” położył jako okup
na lichwiarskiej wadze realny funt własnego ciała. Mięso było niezłej jakości i
w zasadzie bez kłaków (tych od funta kłaków). Czy jednak zabieg przyniósł
„pacjentowi” jakąkolwiek poprawę, trudno orzec.