wtorek, 24 kwietnia 2018

Ogrodnik podmiejski (9). Surfinie

Przyznam się Wam do czegoś. Otóż niemal zawsze, gdy odwiedzam centra ogrodnicze, jestem adresatem różnych pytań ze strony innych kupujących (“a to w cieniu będzie rosnąć?”, “a jaką ziemię mam do tego kupić?”, “a to wysokie urośnie?”, “a po ile te bratki?”). Pewno dzieje się tak dlatego, że zwykle na zakupy ogrodnicze ubieram się już w strój ogrodowy, łatwy do pomylenia z personelem, a nie wyjściowy, jak inni klienci. Na początku mnie to jakoś drażniło, ale potem pomyślałem sobie, że skoro znam odpowiedzi na przynajmniej niektóre pytania, to przecież nic nie szkodzi odpowiadać.

Na podobnej zasadzie właściciel myjni samochodowej, z której korzystam od dwudziestu lat, nie może sobie w głowie skleić marki/modelu mojego samochodu z jego, że się tak wyrażę, stanem estetycznym, więc powziął graniczące z pewnością przekonanie, że jestem przedsiębiorcą budowlanym. “Znów pan po budowach jeździł, jak tak można auto uświnić?!” - wita mnie z dezaprobatą, na co ja uśmiecham się przepraszająco, i czasem bąkam pod nosem “a tak jakoś wyszło”.

No ale wracając do pytań ogrodniczych. Zapytano mnie (e-mailem) o surfinie, do czego odnoszę się ze zrozumieniem, albowiem sezon balkonowy w pełni - sam dzisiaj taras matki-rodzicielki dekorowałem. Surfinie to przykład sukcesu, który osiągnięto umiejętnym połączeniem genetyki i marketingu. Zaczęło się od petunii, których kilkanaście gatunków znaleziono w Ameryce Środkowej i Południowej. Tambylcy (Majowie) używali petunii zarówno w celach kultowych (zapach kwiatów miał odstraszać złe duchy i podziemne potwory), a także zupełnie utylitarnych (dzikie petunie jako kuzynki tytoniu zawierają w swoich liściach narkotyczne alkaloidy); uważano w każdym bądź razie, że petunie dobrze rosną tylko w miejscach o pozytywnej energii, więc była to także - jakbyśmy dzisiaj powiedzieli - roślina wskaźnikowa, używana przez kapłanów dla wyznaczania lokalizacji budynków, czy wręcz miast.

Jak tylko przywieziono te dzikie petunie do Europy, zaczęto je ze sobą krzyżować z oszałamiającym skutkiem - okazało się, że jest to rodzaj bardzo plastyczny i wdzięczny w obróbce genetycznej. Rynek na rośliny balkonowe jest olbrzymi, co z nawiązką finansuje nakłady na prace hodowlane. W latach 80 ubiegłego wieku na modyfikacje genetyczne patrzono znacznie mniej podejrzliwie niż obecnie (a termin GMO, nawet jeśli istniał, to nie brzmiał tak złowrogo), więc do genomu petunii wprowadzono kolory nie występujące w naturze (na przykład pomarańczowy) - teraz się na to spogląda niechętnie, i w niektórych krajach takie petunie są zakazane, ale zupa się już wylała, i to dawno temu.

Każda z firm hodowlanych uważała oczywiście, że to ich petunie są najlepsze, więc wymyślano dodatkowe określenia, żeby zachęcić klienta: Grandiflora, Multiflora, Wave Petunia, Miniflora, Supertunia, Calibrachoa (to zresztą odrębny rodzaj, ale bez kłopotu krzyżujący się z petuniami), Million Bells czy Cascadia, ale największą karierę zrobił termin Surfinia, który zawdzięczamy Japończykom, a konkretnie firmie Suntory. Dygresja: firmę założył pan Shinjiro Torii w roku 1899, a jej oryginalnym profilem działalności była produkcja i sprzedaż na rynku japońskim alkoholi w ‘europejskim stylu’. Popatrzcie, swoją drogą, jak bezpruderyjnie reklamowano w Japonii wina porto w latach 20 ubiegłego wieku:

Przez te wszystkie lata od założenia firma rozszerzyła działalność - obecnie oprócz alkoholi także żywność, suplementy diety, lekarstwa, a także - jako efekt rozbudowanego działu biotechnologii - hodowla roślin. Suntory sprzedało licencję na Surfinie (terminem tym określano serie odmian petunii o zwisających pędach) wszystkim liczącym się firmom ogrodniczym świata, choć dziś mamy raczej do czynienia z surfiniami przez małe s (odmianami w typie oryginalnych Surfinii) - a to za sprawą tego nieustannego postępu, który postępuje, napiera i gniecie. Kto wejdzie pod koła, ten uciec nie zdoła.


PS. Surfinia to wyjątek od mojej zasady, że rośliny najlepiej sobie wyprodukować z nasion. Dawniej tak robiłem, ale nasiona są mikroskopijne, siewki rosną powolnie (żeby mieć rośliny gotowe na początek maja trzeba siać najpóźniej w początkach lutego), a pikowanie tego drobiazgu jest tak żmudne, że - z lenistwa - zrezygnowałem. Ale w razie czego umiem.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Ogrodnik podmiejski (8). Miało być o pelargoniach

Czasami daję się namówić przyjaciołom na ględźbę botaniczno-ogrodniczą. Przygotowuję się w ten sposób do roli pogodnego staruszka, a i nie wychodzi to najgorzej, bo - takie przynajmniej mam wrażenie - narasta popyt. Ostatnio obstalunek przyszedł z Krakowa, żebym coś na temat pelargonii, bo przyjaciółka akurat obsadziła sobie balkon i rada byłaby w jakieś anegdoty się zaopatrzyć i w ogóle chciała być raczej świadomą plantatorką pelargoniowo-balkonową.

Zabierałem się już do pisania o pelargoniach, tylko chciałem coś sprawdzić w internecie, gdy nagle trafiłem na zbutwiałą nitkę, którą delikatnie pociągnąłem i spróbowałem wypruć - a im trudniej mi to szło, tym zapalczywiej się tym zajmowałem. Stąd (w zamierzeniu) krótka historia o pelargoniach w pewnym (bardzo wczesnym) momencie przywalona zostanie głazem dygresji luźno tylko z pelargoniami związanej. 


Pelargonie pochodzą z Afryki, a zwłaszcza z jej południowego krańca, stąd pionierami importu dzikich pelargonii do Europy byli Holendrzy, a głównym ośrodkiem, w którym gromadzono te rośliny i podejmowano pierwsze próby ich hybrydyzacji był ogród botaniczny w Lejdzie. U schyłku XVIII wieku sytuacja geopolityczna na południu Afryki zaczęła się zmieniać, i w ślad za napływem angielskich osadników ten rejon świata zwrócił na siebie uwagę brytyjskich polityków, wojskowych, przemysłowców, ale także i botaników.


I tutaj znienacka wyskakuje mi gentleman nazwiskiem Anton P. Howe, przy którym uporczywie podaje się wszędzie, że był Polakiem w służbie angielskiej. Mało to polskie nazwisko, imię jeszcze ujdzie (Antoni), więc wybrałem się na kwerendę internetową, żeby owemu pochodzeniu zaprzeczyć, lubo też je potwierdzić. Znalazłem zaraz rozwinięcie inicjału drugiego imienia - Pantaleon; też jakoś polskość z niego szczególna nie bije, ale przecież pod koniec XVIII wieku różne bywały imiona, więc niczego wykluczyć nie można.


Głównym źródłem informacji o tej tajemniczej postaci jest opracowana i wydana w latach 50 zeszłego stulecia korespondencja sir Josepha Banksa (botanik, podróżnik, uczestnik pierwszej wyprawy Cooka, główny proponent osiedlania kryminalistów w Australii). Nazwisko Hove’a pojawia się tam po raz pierwszy we wrześniu 1785 związku z przygotowaniem wyprawy do wybrzeży Zachodniej Afryki. Sir Joseph Banks zlecił zarządcy ogrodu w Kew znalezienie odpowiedniego kandydata na stanowisko okrętowego „łowcy roślin”. Ówczesny ogrodnik królowej Neapolu (?!) polecił młodego Polaka o nazwisku Au (później na jego własne życzenie nazwisko zmieniono na Hove - spotyka się również wersję Hoveau, a także Howe). Personalia polskiego przyrodnika nie są jednak łatwe do ustalenia. W zachowanej korespondencji mowa jest wręcz o nazwisku trudnym do wymówienia, a w dodatku ortografia nie jest jednorodna. Au (czy Hoveau) jest prawdopodobnie pisownią fonetyczną, to właśnie kłopoty z wymawianiem nazwiska przez Anglików stały się przyczyną jego zmiany.


Od kandydata wymagano wiedzy ogrodniczej, zdolności obserwacji i znajomości elementów botaniki. W przypadku Hove’a podkreślano także jego pogodny charakter i wiedzę medyczną. Ponieważ wyprawa oprócz celów botanicznych miała również podtekst polityczny (przygotowanie angielskiej kolonizacji na terenie obecnej Ghany i Burkina Faso), Home Office wyraziło obiekcje co do udziału w niej cudzoziemca. Polaka udało się jednak przepchnąć, a wyprawa zakończyła się sukcesem.


Wkrótce po powrocie z Afryki Hove wypływa do Indii z kolejną ekspedycją, tym razem już w charakterze osoby obdarzonej pełnym zaufaniem, bowiem powierzono mu bardzo delikatną misję. Oprócz bowiem pozyskiwania roślin dla ogrodu botanicznego w Kew, miał zapoznać się z uprawą bawełny i pozyskać jej nasiona dla stworzenia plantacji na Karaibach. W tym czasie Indie były zarządzane przez Kompanie Wschodnioindyjską, prywatną korporację niezależną od rządu brytyjskiego, który próbował dyskretnie zdywersyfikować źródła, z których spływały do metropolii surowce. Stąd urzędnicy Kompanii w Indiach, świadomi prawdziwego celu wizyty, próbowali dyskredytować Hove’a, utrudniać mu pobyt i mnożyć przeszkody biurokratyczne w pracy - wszystko oczywiście w białych rękawiczkach, z zachowaniem wszelkich form i pozorów. Pomimo szykan misja Hove’a kończy się pełnym sukcesem, drogą powrotną przyrodnik zahacza o Ceylon, gdzie również prowadzi eksploracje botaniczne, a także o wybrzeża obecnej Namibii skąd przywozi kilkanaście gatunków pelargonii.


W początkach lat 90 XVIII wieku Hove przenosi się do Niemiec, gdzie praktykuje jako lekarz. Zapewne musiał również odwiedzić, czy też wręcz osiedlić się w Polsce, bo następny list do Banksa pisze z… Petersburga (wrzesień 1795), komentując wybuch “polskiej rewolucji”, która przeszkodziła mu w pracach i doprowadziła do zniszczenia jego zbiorów. Niewykluczone, że obecność Hove’a w Rosji miała również drugie, dyplomatyczne dno. Wniosek ten można wysnuć z łatwości, z jaką poruszał się w kręgach zbliżonych do dworu (był, między innymi, przedstawiony carycy Katarzynie II), a i z kordialnych relacji z urzędnikami carskimi.


Kolejny, ostatni list do Banksa nadany został w sierpniu 1796 w Odessie. Zawierał nasiona i opis nieznanego w Anglii gatunku azalii (Rhododendron luteum - azalia pontyjska) wraz z opisami stanowisk, na których występuje i zastosowaniami jej przez miejscową ludność. Oprócz tego Hove informował swojego protektora, że zatrzymał się na dłużej w majątku Potockich w Humaniu, skąd prowadził krótkie wycieczki w różne strony Ukrainy.


Krótka dygresja od dygresji. Azalia pontyjska jest rośliną, która od lat fascynuje botaników i historyków botaniki. Na terenach obecnej Polski znajduje się jej jedno jedyne stanowisko (Wola Żarczycka koło Leżajska), stanowisko, jak mawiają botanicy, dysjunktywne, to znaczy bardzo oddalone od jej obecnego naturalnego zasięgu (najbardziej wysunięte na północny-zachód). Zupełnie niedawno postawiono hipotezę, że jest to stanowisko antropogeniczne (sztuczne), pochodzące z czasów najazdów tatarskich, a stworzone przez tychże Tatarów, którzy obsadzili azalią kurhan grobowy swojego wodza. Oficjalna botanika uważa to za rewizjonistyczną legendę - ale i tak brzmi to znacznie lepiej niż rozważania o reliktach polodowcowych. A fakt, że najwyraźniej Tatarzy wybierali się na łupieżcze najazdy zaopatrzeni w sadzonki azalii tylko dobrze o nich świadczy.


Wracając do Hove’a - wzmianka o nim pojawia się jeszcze w liście Banksa do przewodniczącego London Horticultural Society, Thomasa Knighta z 1812, w którym informuje o roli Hove’a w sprowadzeniu azalii pontyjskiej z Krymu do Anglii, a także podawał przytoczone wyżej szczegóły biograficzne, podkreślając raz jeszcze, że Hove był Polakiem z pochodzenia i dobrym ogrodnikiem, pracującym wiele lat w (i na rzecz) Kew Gardens.


Później Hove znika w odmętach historii, a wypływa dopiero za sprawą “zapozewu edyktalnego” drukowanego w Gazecie Krakowskiej 25 listopada 1837 (nr 270 tego rocznika), z którego wynika, że ówże zmarł w styczniu 1830 roku w Bath (hrabstwo Somerset), a odpowiedni sąd brytyjski ubezwłasnowolnił wdowę po nim, Joannę Howe jako “lunatyczkę (obłąkanych zmysłów)” i wzywa pozostałych potencjalnych spadkobierców do stawienia się przed obliczem londyńskiego sądu pod groźbą wyłączenia ze spadku. Trudno o lepszy dowód na pochodzenie botanika, skoro angielscy prawnicy zdecydowali się szukać spadkobierców w Polsce i po polsku.


Z kolei The Gentleman’s Magazine z października 1841 (volumen 170, strona 442) w dziale Obituary informuje o śmierci owej wdowy (określanej już jako Jane) w podlondyńskim Kensington, w wieku lat 86. I to tyle, co wiemy o człowieku, o którym nie wiemy nawet, jak się naprawdę nazywał, gdzie i kiedy się urodził i w jaki sposób trafił do Anglii. 



Ale to chyba i tak jest ciekawsze, niż wszystko, co mógłbym napisać o pelargoniach.


Tutaj wycinek z Gazety Krakowskiej:


A tutaj notatka z The Gentleman's Magazine: