Gazeta Wyborcza zamieściła dziś informację o kolejnej – której to już? – wybitnie utalentowanej gospodyni domowej, która wyskoczyła znikąd i zaśpiewała „O Mio Babbino Caro” tak, że publiczność porwała się z miejsc, a ekipa programu wydawała zgodne „Łał!”
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
9 komentarzy:
Test odległości od mikrofonu zawsze świetny.
Chcecie się pomęczyć?
http://www.youtube.com/results?search_query=popstar+to+opera+star
Ten, kto pamięta, co się czuje w trakcie ostatnich 20 minut trzeciego aktu Lohengrina w upalny dzień i dusznej sali (jaskółka?) wie, że droga do zostania odbiorcą opery potrafiącym ocenić i docenić jest kamienista. Ale może, w czasach masowego medialnego zidiocenia wykluczającego budowanie emocji i zdobywanie się na refleksję wzdłuż obszerniejszego, linearnie zbudowanego i tak samo rozwijającego się dzieła, te kopciuszkowate, dobrze wyreżyserowane i zmierzające do nieuniknionego wow kolektywne "ściski za gardło" są jedynym skutecznym przypomnieniem, że opera (jako część kultury) zasługuje nadal na podtrzymywanie jej przy życiu? Może lepiej, że tak, niż wcale?
Bo niebezpieczeństwo, że decydenci zarządzający kroplówkami uznają, że "po co skoro to i tak tylko dla garstki niepoprawnych i jako lobby nieznaczących nostalgików" - jest zupełnie realne.
Dziękujemy serdecznie za linka. Spędziliśmy sympatyczne popołudnie oglądając obszerne fragmenty programu. Moim zdaniem – nawet biorąc poprawkę na najczęściej dość kiepskie rezultaty – pomysł jest świetny. Popularyzowanie opery, likwidowanie tych wszystkich stereotypów (nudna, snobistyczna, niezrozumiała) to gra warta świeczki. Nie dziwię się, że program jest angielski. W Londynie większość dochodowych teatrów gra musicale – naprawdę warto pokazywać, że od musicalu do opery jest naprawdę niedaleko. Sama jestem na to przykładem – jak miałam 19-20 lat duszę bym diabłu sprzedała, żeby umieć śpiewać jak Sarah Brightman. Po prostu nie miałam pojęcia, że można jeszcze lepiej – pewnie jak większość dzisiejszych nastolatków. Jasne, że opera jako gatunek przetrwa tak długo, jak będzie miała publiczność. A o gustach, moim zdaniem, warto nie tylko dyskutować, ale i je kształtować.
miski: To poprzednie to była oczywiście Dorota. Od siebie dodam, że efekt końcowy zależał bardzo od umiejętnego dobrania repertuaru - np. pani, która śpiewała barkarolę dała sobie dobrze radę, bo tam nie ma nic prócz średnicy, ale gdy w którymś kolejnym odcinku przypadła jej aria Adeli, to niestety nawet batman by nie pomógł. To młode gejątko też sobie nieźle dało radę z Nemorinem, ale La donna e mobile niestety wyszło w estetyce campowej. Zabawne jest też to, jak bardzo włoski jest językiem obcym dla Anglików, tekst szyli niemal wszyscy.
telemach: Znalazłem kiedyś tekst Marka Grzesińskiego, którego pierwszych kilka akapitów uważałem (i uważam wciąż) za natchnione, im dalej, tym niestety trochę gorzej. Pozwolę sobie przyciąć, przyedytować i wkleić tutaj, bo dobrze koresponduje z Twoim komentarzem:
Michał B.:
Kiedyś? Ciekawi mnie kiedy on to napisał. Przed, czy po inscenizacjach we wrocławskiej Hali Ludowej?
Jest truizmem mówienie, że opera nie umiera. Bo powszechnie wiadomo, że nie (skoro są jeszcze europejskie stolice posiadające trzy, a w zasadzie pięć teatrów operowych). Odchodzi jednak (prawdopodobnie bezpowrotnie) pewien rodzaj recepcji, rodzaj, który zwykliśmy kojarzyć z pozytywnymi aspektami tzw. Bildungsbürgertum. Serwowany przez tv powrót hit-fragmentów (po wypatroszeniu i przefiletowaniu) budzi we mnie grozę, ale czy jest to uczucie, na które możemy sobie jeszcze pozwolić?
Tekst powstał dość współcześnie (choć, być może, na raty), o czym świadczą powtarzane wielokroć mantry o okrutnych komuchach, którzy tłamsili niezależność twórczą, prześladowali młodego reżysera poprzez przydzielanie mu dyrekcji różnych teatrów i w ogóle bali się tylko chłopstwa nieskolektywizowanego oraz kościoła. Swoją drogą, podziwiam pracowitość autora w objaśnianiu swoich kolejnych wolt wobec religii (nazywanych elegancko “reformacjami”).
Co do Bildungsbürgertum - brakowało mi tego pojęcia (w kontrapunkcie), gdy przez zaprzyjaźnioną blogosferę przetaczała się dyskusja o polskiej “biurowej klasie średniej” (i jej desygnatach). Któryś z teoretyków kina zauważył, że współczesna produkcja holywoodzka jest na poziomie umysłowym (głównie jeśli chodzi o attention span) jedenastolatka. Toż samo w pop kulturze (w egzemplifikacji zalinkowanej przez miski), ma być kolorowo, szybki montaż, celebryci, elementy współzawodnictwa (konkurs), partykuły kultury wysokiej nie dość, że “wypatroszone i wyfiletowane” ale i doprawione na smak masowego konsumenta. Ale to dobrze. Naprawdę dobrze. Telewizję oglądają też jedenastolatki. To jest podstawa piramidy, im szersza, tym lepsza. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy uzmysłowimy sobie, że między podstawą, a wierzchołkiem nie ma prawie nic.
Zdarzy się czasem jakiś pracowity Szerpa (swoją drogą, dlaczego Loriot mógł przydarzyć się tylko w Niemczech?), jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, jakiś Ładysz czy Kawecka na chwilkę tknięta przez Przedwiecznego, czasami korporacyjny snobizm (kilka lat temu jedno z pytań egzaminu na aplikację radcowską brzmiało “kto skomponował Poławiaczy Pereł?”), czasami jakieś względy towarzyskie (przez pierwsze lata chodziłem do opery spotykać się w antraktach z przyjaciółmi), ale nie może zamaskować to faktu, że ścieżka w górę jest wyboista. When the goings get tough, the tough get going.
Zresztą, zjawisko obniżania standardów widać wszędzie. Proponuję mały eksperyment: większość zareaguje na nazwisko (przykładowo) Lew Myszkin wzruszeniem ramion (“Jakiś rusek”), niektórzy skojarzą, że to postać z Dostojewskiego, tylko nieliczni czytali, kilku - być może - zapamiętało coś więcej z treści. A teleturnieje polegające na czytaniu przez lektora książek i uczestnikach zgadujących na czas (czy na ilość zdań) co jest czytane są tak mało medialne, że zupełnie niemożliwe. Andy Kaufman czytający publisi całego Wielkiego Gatsbyego jest tutaj papierkiem lakmusowym (bardziej szaleńczej odwagi entertainera niż czegokolwiek innego).
Samo zaś zjawisko Bildungsbürgertum jest narastająco przedmiotem fascynacji i analiz socjologicznych, zwłaszcza w anglosaskim kręgu kulturowym. Roger Boyes uważa nawet, że może stać się niemieckim towarem eksportowym.
Tyle możliwości. Tyle punktów wyjścia do "dalej". Ogród o rozwidlających się ścieżkach Ci wyszedł, a nie komentarz. Zatem skupię się na jednym konkrecie, chociaż i tu możnaby cały wieczór. Dlaczego Vicky von Büllow był do pomyślenia tylko w Niemczech? Nie, to jednak jest temat na (o wiele) dłuższą rozmowę. Bo teori jest kilka. Trzeba będzie jednak usiąść pod czereśnią.
telemach: Do tego von Bülowa dołóżmy jeszcze inny przykład: dlaczego Reich-Ranicki niemożliwy w Polsce, mimo, że z Polski? Pytania się mnożą... Czereśnie, z tego, co wiem, przemarzły latoś?
M.Babilas:
Przemarzły, w rzeczy samej, doszczętnie. Ale liście bujne, gdyby świeciło słońce, to rzucałyby miły cień.;)
Możliwość Marcela R-R. w Niemczech, przy jednoczesnej niemożliwości w Polsce nie jest wcale aż takim misterium, chociaż brak mi faktycznie prostych wytłumaczeń. Zazdrośni (w Niemczech) szeptali cicho, że to rezultat niemieckiego kompleksu winy umożliwił (w latach 80ych głównie)sytuację, w której niemieckim przemysłem filmowym trzęsie PZ (polski Zyd), niemieckim życiem literackim trzęsie PZ, niemiecką krytyką kultury masowej trzęsie austriacki Zyd, a nawet lewicową krytyką trzęsie (co się zmieniło, trzęsie, ale już nie lewicową) PZ. Na dodatek, na czele Gminy Zydowskiej w Niemczech stał też PZ. Było to nader proste wytłumaczenie, którego nie podzielałem (teorie spiskowe nie są wyłącznie polską domeną) i w każdym przypadku mam swoją i inną teorię. W przypadku MRR sądzę, że kluczem do zaistnienia M-R-R był (obok szeregu koincydencji i jakości tego co robił) Joachim Fest. Rola, jaką Fest odegrał w wytyczaniu niemieckiej mapy historiozofii i kultury jest trudna do oceny, ale był to człowiek mądry, dziwny i uparty.
Prześlij komentarz