Korzystając z operowej posuchy wybraliśmy się na berlińskie stagione londyńskiej Evity. Do Deutsche Oper, która poza sezonem stawia jak widać dzieła spoza gatunku operowego. Pierwszy wniosek był taki, że jak się zobaczy parę dobrych musicali w przyzwoitej inscenizacji i wykonaniu (ta piękna dykcja…) to zaczyna się dostrzegać całą mizerię polskiej sceny (scenusi, scenuni…) musicalowej, w której jedni Nędznicy wiosny zdecydowanie nie czynią.
Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).
Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.
Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.
Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.
A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.
2 komentarze:
Dorota: (Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności?)
Józef Cyrankiewicz i Nina Andrycz? A tak poważnie: pamiętasz zapewne węgierski musical (choć to prawdopodobnie bardziej kwalifikuje się jako rock-opera) o królu Stefanie? Wszystko było, co trzeba konflikt i bratobójcza walka, poświęcenie szczęścia osobistego dla dobra ogółu i nawiązania aktualne (eurosceptycy pogańscy versus katoliccy euroentuzjaści) - no, powiedzmy silnie zaznaczonego wątku romansowego nie było, więc trochę kulawe.
Ale można, naprawdę można.
Jacek i Gaja (Kuroń). Styl mieszany: między futuryzmem a la Prokofiew a bluesem. Libretto (prawie) leży i czeka.
Prześlij komentarz