sobota, 22 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (10)

Kozaczki z pieprzykiem (Kinky Boots, 2005)

Mamy oto kolejny film brytyjski zrealizowany według formuły “Full Monty”: klasa robotnicza plus element lekkiej perwersji. Spadkobierca małej fabryczki obuwia w Northampton ratuje rodzinną firmę przed bankructwem znajdując specyficzną niszę rynkową: buty dla drag queens. Przy okazji rozstaje się z narzeczoną znajdując swoją prawdziwą drugą połówkę (pracownica firmy) oraz zaprzyjaźnia się z ciemnoskórym transwestytą (wybitna rola Chiwetela Ejiofora, zresztą jedyna godna uwagi w tym obrazie).

Dlaczego więc nie zachwyca, skoro powinno zachwycać? Niestety, gdy posługujemy się stock-characters i ustawiamy je w schemat, próbując przy okazji nie wyjść poza obszar kina familijnego, efekt rzadko bywa porywający. Wbrew tytułowi, w filmie nie ma nic pieprznego. A drag queen jako dobra wróżka zbawiająca świat to już była w “Priscilli, królowej pustyni”. Wszystko już było. I to największy problem tego filmu.

Film zrealizowany został, jak informują w czołówce twórcy, na kanwie prawdziwych wydarzeń. Życie dopisało, jak zwykle, epilog do fabuły: firma została wyparta i z tej niszy, więc ostatecznie w 2006 została zamknięta. Warto przeczytać wywiad z byłym właścicielem, z którego można dowiedzieć się, że Polska była jednym z największych rynków zbytu jeśli idzie o buty dla drag-queens. Wiadomo nie od dziś o sile nabywczej segmentu LGBT (pink dollar), obawiam się jednak, że w naszym przypadku chodziło mimo wszystko o kobiety o dużych stopach.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Topielica

Od obejrzenia transmisji na żywo Rusałki Dvořáka minęły już dwa tygodnie, ale ciągle nie mogłam zebrać się do zapisania swoich wrażeń. Nie chodziło nawet o dwa zaległe („na już”) artykuły, ale o pozbieranie swoich myśli – i tak macerowała się w mojej głowie ta topielica, co jakiś czas przypominając dyskretnie o swojej obecności.

Inscenizacja nowojorska była do bólu klasyczna, bajkowa. Zestaw wykonawców od zaprawionych w bojach wyjadaczy (Renee Fleming śpiewająca tę Rusałkę od lat 80-tych XX wieku) po płynące na wznoszącej fali młode wilki (znakomicie obsadzony jak Książę Piotr Beczała). To lepiej. Kiedyś dawno widzieliśmy – a może tylko słyszeliśmy – tę operę w Teatrze Wielkim w Łodzi. Był jakiś szpital i melancholijna „dziewczyna w deszczu”, ale trudno się było zorientować, o co w tym wszystkim chodziło.

Jako dziecko wychowane na „Małej syrence” Andersena - a może nawet jeszcze bardziej na najcudowniejszych w świecie ilustracjach do niej autorstwa pana Dulaca (Edmunda ;-) ), które poznałam na długo zanim nauczyłam się samodzielnie czytać – mam do tej bajki stosunek nieco ambiwalentny. Kocham i nienawidzę, albo bardziej zgodnie z duchem Katullusa – najpierw na zdrowy rozum „odi”, ale potem, prawie jednocześnie, nieuleczalnie, emocjonalnie „amo”. Zapewne ta „córka króla złotych rybków” zwichnęła mi mózg na długo, wbijając weń dogmaty, że prawdziwa miłość zabija, a o wzajemność należy zabiegać wszelkimi dostępnymi środkami, aż do masochizmu. Rusałka stanowi ciekawe post scriptum do Andersenowskiej Syrenki – pokazuje dokąd takie myślenie prowadzi.

Otóż Rusałka (taka słodkowodna Syrenka) kocha Księcia i marzy o życiu wśród ludzi; a może bardziej kocha swoje marzenie o mężczyźnie, którego widziała kiedyś przypadkiem nad wodą, na polowaniu. I tak staje się kolejnym trofeum łowieckim. On jest zaintrygowany tym, że piękna nieznajoma milczy (podobnie jak w bajce, oddała swój piękny głos czarownicy za możliwość przeżycia poza środowiskiem wodnym). Kiedy pierwsza fascynacja mija, Książę zaczyna się nudzić, nawiązuje romans z ludzką księżniczką, a „zimną rybę” publicznie poniża. Rusałka odchodzi do wody. Ale to nie koniec bajki. Księżniczka też najwyraźniej szybko znudziła się księciem, który przejrzał na oczy i docenił pokorną miłość Rusałki. Teraz błąka się po mokradłach próbując ją odnaleźć i przeprosić. Niestety, już jest za późno. Rusałka pojawia się jako demon śmierci, błędny ognik wiodący nieostrożnych ludzi na bagna. Nie przebłagają jej zapewnienia o miłości – ba, nawet śmierć z miłości w wykonaniu nawróconego Księcia. Wszystko za późno i na próżno. Ona wybaczy, ale nic nie zdoła na to poradzić; nie uratuje ani jego, ani nawet siebie. Ale przecież udało jej się uzyskać to, co sobie zamierzyła (może z wyjątkiem ślubu) – człowiek pokochał ją, wręcz do tego stopnia, że nie był w stanie dalej żyć bez niej. Co więcej, udał się też „plan ratunkowy” czarownicy, który Rusałka odrzuciła wcześniej z odrazą – jeśli zabije człowieka, wróci do swoich wodnych sióstr. Nie wróciła, chociaż zabiła, a raczej stała się powodem, że sam się zabił. Dlaczego?

Wygląda na to, że odnaleziona po klęsce pierwszej, naiwnej miłości Rusałka jest już trupem. Książę może sobie przepraszać, wzdychać (a nawet zdychać) – ona jest trupem i kropka. Może chciała wrócić do swoich sióstr i ojca, ale – sama będąc już prawie człowiekiem – po prostu utonęła. I nagle jesteśmy w całkiem realistycznej tragedii, a nie w żadnej bajce. Upokorzona panna rzuca się do wody (jak Halka) i choćby winowajca opamiętał się i pożałował, jej to już życia nie wróci. Może to była prawdziwa miłość, która ostatecznie zabiła także i Księcia – ale nikomu nie przyniosło to ani szczęścia, ani nawet ukojenia.

niedziela, 16 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (9)

Her / Ona (2013) 

Pewien robot, mając wyruszyć w daleką a niebezpieczną drogę, posłyszał o wielce pożytecznym urządzeniu, które wynalazca jego nazwał elektrycznym przyjacielem. Pomyślał, że raźniej mu będzie na duszy, jeśli otrzyma towarzysza, choćby miała być nim tylko maszyna, udał się więc do wynalazcy i poprosił, aby opowiedział o sztucznym przyjacielu. 
- Służę ci - odparł wynalazca. (Jak wiadomo, w bajkach wszyscy się „tykają", nawet smoków nie tytułuje się panami i jedynie do królów trzeba się odzywać w liczbie mnogiej.) To mówiąc, wyjął z kieszeni garść metalowych ziarenek, podobnych do drobnego śrutu. 
- Co to jest? - zdziwił się robot. 
- A jak się nazywasz, bo zapomniałem cię o to zapytać we właściwym miejscu tej bajki? - spytał wynalazca. 
- Nazywam się Automateusz. 
- To dla mnie za długie, będę cię nazywał Automkiem. 
- Kiedy to od Automasza, ale niech ci będzie - odparł tamten. 
- A zatem, mój zacny Automku, masz przed sobą garść elektroprzyjaciół. Musisz wiedzieć, że z powołania i specjalizacji jestem miniaturyzatorem. To znaczy urządzenia wielkie i ciężkie zmieniam na małe i przenośne. Każde takie ziarenko jest koncentratem elektrycznego myślenia, niezmiernie wszechstronnym i rozumnym.(...). Na razie sprzedaję elektroprzyjaciół na sztuki i to niedrogo: za jednego biorę tyle, ile zaważy w brylantach. Przyznasz chyba, jaka to umiarkowana cena, wziąwszy pod uwagę, że możesz takiego elektroprzyjaciela włożyć do ucha, gdzie będzie ci szeptał dobre rady i służył wszelką informacją. Tu masz kawałek miękkiej waty, którą zatkasz ucho, aby przyjaciel nie wypadł, kiedy skłonisz głowę w bok. Czy bierzesz go? Gdybyś reflektował na tuzin, mógłbym odstąpić taniej... 
- Nie, na razie wystarczy mi jeden - odparł Automateusz. - Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, czego właściwie mogę się po nim spodziewać? Czy potrafi dopomóc w ciężkiej sytuacji życiowej? 
- Jasne, przecież po to właśnie jest! - odparł pogodnie wynalazca. Podrzucił na dłoni garść ziaren, lśniących metalicznie, gdyż były sporządzone z rzadkich metali i ciągnął: 
- Oczywiście, nie możesz liczyć na pomoc w sensie fizycznym, ale nie o nią przecież chodzi. Pokrzepiające uwagi, dobre i bystre rady, rozsądne refleksje, korzystne dla ciebie wskazania, napomnienia, przestrogi, jak również słowa otuchy, sentencje, dodające wiary we własne siły, oraz głębokie myśli, pozwalające sprostać każdej, jakiejkolwiek trudnej, a nawet groźnej sytuacji - oto tylko drobna część repertuaru moich elektroprzyjaciół. Są absolutnie oddani, wierni, stale przytomni, bo nigdy nie śpią, są też nad wyraz trwali, estetyczni, a sam widzisz, jacy poręczni! Więc jak, bierzesz tylko jednego?

(Stanisław Lem "Przyjaciel Automateusza" - całość tutaj)


PS. Skojarzenie #2

piątek, 14 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (8)

Dwa pół-filmy w jednym

Pomysł, że startując z tego samego punktu wyjścia można ulepić dwie różne historie znany jest polskiemu widzowi, chociażby za sprawą Kieślowskiego. Problemem Woody Allena i jego filmu “Melinda and Melinda(2005) jest to, że żadna z tych historii nie jest w pełni wciągająca. Obserwujemy więc sto minut dobrze zagranego ćwiczenia warsztatowego (takie reżyserskie “work in progress”), tyle że po seansie widzowi zostaje w głowie tylko pomysł formalny, treść już nie bardzo.

Tytułowa Melinda jest kreacją powstałą przy restauracyjnym stoliku, przy którym dwaj pisarze (scenarzyści?) próbują opowiedzieć losy niezapowiedzianego gościa domowego przyjęcia na dwa różne sposoby - jako komedię i jako dramat. Kłopot w tym, że komedia nie jest szczególnie śmieszna, a dramat nie jest wcale tak tragiczny. Obie równoległe narracje połączone są postacią głównej bohaterki (Radha Mitchel), której mimo zagrywania się do szczętu z wielkim trudem udaje się oddzielić Melindę-femme fatale od Melindy-naiwnej blondynki. Widzowi pomaga zorientować się fryzura oraz inny zestaw postaci drugoplanowych.

Trudno znaleźć jakąś myśl przewodnią obu krótkich fabuł: ot, tradycyjny zestaw liczmanów reżysera (neurozy, rozterki moralne, znerwicowani i rozgadani nowojorczycy, bardzo rozszerzona definicja monogamii, próby samobójcze i knajpki na Manhattanie, które najlepiej można skomplementować przypisując im francuską atmosferę). A obserwując Willa Ferella (w roli nieudacznego bezrobotnego aktora w komediowej części filmu) trudno uciec od wrażenia, że jest to rola, w której reżyser najchętniej obsadziłby sam siebie - gdyby nie to, że jest już w wieku ojca swoich bohaterów.

Gdyby Melinda and Melinda była dziełem debiutanta, jej reżyser obwołany byłby obiecującym dzieckiem światowego kina. W przypadku Allena można tylko pomarudzić, że nie zawsze ilość przechodzi w jakość.

czwartek, 13 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (7)

Etniczny gender

Jednym z bardziej znanych filmów brytyjskiej “drugiej nowej fali” powstałych u schyłku ubiegłego wieku był obraz “Billy Elliot” traktujący o nastolatku z górniczej dzielnicy (a rok jest 1984, górnicy strajkują, a i policja też się nie patyczkuje), który wbrew ojcu i otoczeniu odkrywa w sobie talent i powołanie do baletu. 

Billym Elliotem a rebours z dodatkiem smaków etnicznych jest film “Bend It Like Beckham”: nastoletnia hinduska z okolic londyńskiego Heathrow z drygiem do pilki nożnej. Rodzina przeciwna, perypetii wiele, qui-pro-quo goni qui-pro-quo, ale wszystko kończy się dobrze. Miłe jest to, że film (podobnie jak “East is East”, a w odróznieniu na przykład od “My Big Fat Greek Wedding”) nie redukuje etniczności do stereotypów: momentami jest zabawnie, ale nigdy nie farsowo. 

Przekaz ogólnie optymistyczny - należy podążać za swoimi marzeniami, a otoczenie, gdy zobaczy, że pasja jest prawdziwa i szczera pozwoli na jej realizację. Kino tak familijne, że Musierowicz by się nie powstydziła (dziewczyńska przyjaźń zabarwiona rywalizacją o chłopaka, rozwiązywanie konfliktu pokoleń i temu podobne grepsy).

Kilka pomysłów warsztatowych jest świeżych, jak na przykład wymieszanie scen iście bolywoodzkiego wesela z ujęciami meczu piłkarskiego (całość okaszona hinduską muzyką). Tak, jak w kuchni fusion, najlepszy efekt osiąga się zestawiając kontrastowo tekstury i smaki.

Juliet Stevenson w roli afektowanej matki koncertowo eksploatuje stereotyp brytyjskości. Z trójki młodych aktorów w rolach głównych kariery i to spore zrobiła dwójka białych (Keira Knightley i Jonathan Rhys Meyers - obydwoje tu jeszcze w wersji nieopierzony kurczak). A jednak rasa ma znaczenie?

wtorek, 11 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (6)

Quartet” (2012) - Stara śpiewaczka wysiaduje

Przeniesienie dzieła, zwłaszcza ze sceny teatralnej na ekran filmowy, wymaga odpowiedzi na pytanie, które powinni postawić sobie realizatorzy zanim w ogóle zabiorą się do roboty. Kwestia brzmi banalnie: czy dzieło zniesie taki zabieg? Nie wiem, czy Ronald Harwood (autor sztuki i scenariusza) oraz debiutujący z drugiej strony kamery w wieku lat 75 Dustin Hoffman zadali sobie takie pytanie (i jakie była na nie odpowiedź), widz ma wciąż wrażenie sfilmowanego spektaklu teatralnego (mimo desperackich prób wyprowadzenia kamery poza wnętrza). I co gorsza, spektakl jest nudny.

Posadowienie akcji w domu spokojnej starości jest ulubionym trickiem scenarzystów - bo i namiętności siedemdziesięciolatków dostatecznie farsowe a można też tanio łzę z oka widza utoczyć, bo to i śmierć i słabość i spojrzenie “hen za siebie, w tamte lata, co minęli”. Tym razem dom jest branżowy, zamieszkują go emerytowani śpiewacy operowi (czy, ogólnie, muzycy), co szczególnie kontrastuje światową i bujną przeszłość lokatorów z dość banalną teraźniejszością. Zamysł nie wypaliłby w ogóle, gdyby akcja toczyła się w domu hydraulika weterana lub w ośrodku spokojnej starości prządek.

Maggie Smith w zasadzie kopiuje w skali 1:1 swoje kreacje z “Gosford Park” i “Downtown Abbey" (i wielu innych filmów), co widz przyjmuje z pełnym zrozumieniem, albowiem, transponując słowa klasyka, “podobają mu się role, które już kiedyś widział”. Tytułowy kwartet jest ansamblem z ‘Rigoletta’, który ma być wykonany na dorocznym koncercie mieszkańców. Czy do tego dojdzie, czy też nie - oto jest dylemat, którym próbuje się zajmować widza przez półtorej godziny. Nie jest to jakieś szczególnie ważkie pytanie, więc i proces znajdowania odpowiedzi niezbyt fascynujący. Aby umilić czas do napisów końcowych reżyser chlusta kubłami klisz - zabieg zrozumiały na scenie, na ekranie co najwyżej dopuszczalny. Mamy więc arystokratyczną wyniosłość (Smith), szkocki akcent niepoprawnego kobieciarza (Conolly), afektowanego homika (Gambon) i demencyjną trzpiotkę (Collins). Słowem - geriatryczny fantasyland.

Najciekawsze dla mnie były pierwsze sceny filmu, w których usłyszałem polszczyznę płynącą z ust rozmawiajacych ze sobą w tle sprzątaczek. Kierowca busika ośrodka nosi tradycyjne i wciąż popularne w hrabstwach południowej Anglii imię Tadek. Ciekawe ile wody w Tamizie musi upłynąć zanim Polacy w kinie brytyjskim awansują ze statystów na drugie plany?

niedziela, 9 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (5)

Prada vs. pizza

Podobnie plastyczny jak Zelig, Woody Allen doświadcza niesamowitej umiejętności kręcenia filmów we wszystkich możliwych stylach i gatunkach - czy raczej naginania wszelkich możliwych gatunków i stylów do tego jednego filmu, który kręci nieustannie od bez mała pół wieku. Bez względu na to, z której strony kamery staje, zawsze jest rozpoznawalny (w skrajnych sytuacjach nawet w filmach, które przez przypadek nakręcił ktoś zupełnie inny - vide “Carnage” Polańskiego), tym razem jednak obraz jest całkowicie zdominowany przez odtwórczynię roli tytułowej, Cate Blanchett.

Blue Jasmine” zaczyna się jak komedia, ale jest to zdecydowanie Allen na serio. Jasmine, pozostawiona bez środków do życia przez męża, zbankrutowanego “wilka z Wall Street”, wprowadza się na czas jakiś do domu swojej przyrodniej siostry związanej z prostackim brutalem (wszelkie analogie z Tennessee Williamsem i Blanche DuBois jak najbardziej nieprzypadkowe). Retrospektywa, pokazująca stare dobre czasy, (ale i stopniowy upadek fortuny i rozpad małżeństwa), przeplata się i kontrastuje z współczesnymi scenami desperackiego usiłowania stanięcia na nogi. W pewnym sensie Jasmine jest rozbitkiem z wczesnych nowojorskich filmów Allena, filmów w których nikt nigdy nie miał kłopotów finansowych, a jedynie egzystencjalne Weltschmertze. (Skądinąd nawet blue-collars u Allena doznają przede wszystkim neuroz i mówią o tym w sposób, który zdradza oderwanie reżysera od współczesności, jej języka i problemów.) 

Oczywiście oprócz aluzji do dzieł innych autorów (“Tramwaj zwany pożądaniem”, do pewnego stopnia też “Wielki Gatsby”) mamy też autocytaty: zawód dekoratora wnętrz (do którego aspiruje Jasmine) jest nadreprezentowany wśród bohaterów filmów Allena, wszyscy wszystkich spotykają przypadkowo na ulicy a bohaterowie mają swoje leitmotivy (zdania, które powtarzają wielokrotnie w trakcie filmu).

Nie wiem, czy Cate Blanchett zostanie Mią Farrow lub Diane Keaton późnego Woody Allena. Wiem za to, że po serii wątpliwych “europejskich eksperymentów” (“Vicky Cristina Barcelona”, “Midnight in Paris”, “To Rome with Love”, a wcześniej “Match Point”) spod ręki mistrza wyszedł znów film wybitny.

sobota, 8 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (4)

Agent Tomek muśnięty żądłem

American Hustle to jeden z tych filmów, w trakcie oglądania których widz przerywa projekcję i sprawdza, czy fabuła aby nie była oparta na motywach prawdziwej historii. A sprawdza, bo wielokrotnie łapie się na konstatacji, że przecież z punktu widzenia dramatycznego można byłoby inaczej, sprawniej, szybciej rozegrać niektóre wątki. Fabularnie mamy więc niedosyt - w znacznej części jednak kompensowany aktorstwem.

Film opowiada historię pary oszustów zmuszonych do współpracy z hiper-ambitnym, uzależnionym od kokainy agentem FBI (Bradley Cooper) w prowokacjach wymierzonych w coraz to ważniejszych polityków i mafiozów. Tercet uzupełnia (a w zasadzie kradnie kilkoma scenami film) młoda i zdolna Jennifer Lawrence w roli żony walczącej o podstarzałego, nieatrakcyjnego męża (Christian Bale - wielkie brawa dla charakteryzatorów) z kochanką i “zawodową partnerką” (Amy Adams). A wszystko to umieszczone w realiach Ameryki przełomu lat 70 i 80 ubiegłego wieku, z muzyką złotego wieku disco w tle, z fryzurami, makijażami i kostiumami z epoki. Czasem warto przyjrzeć się temu, jak naprawdę zmienił się świat za naszego życia.

Zgrabny warsztat, wybitne aktorstwo (i nawet Robert de Niro w epizodzie). Ciekawe, ile z tego przełoży się na nagrody Akademii. Zapewne sporo, bo film pokazuje jurorom świat, w którym byli młodsi (o ile nie całkim młodzi), a obraz tego świata jest wyidealizowany do stopnia niespotykanego nawet w bajkach dla bardzo naiwnych dzieci (szlachetni oszuści, którzy rezygnują z milionów dolarów dla ratowania świeżo poznanych przyjaciół, korupcja jako narzędzie napędowe dobrobytu dla upadłego miasteczka). Bo to, że sprawiedliwość zatriumfowała and they lived happily ever after to już przecież zrozumiałe samo przez się.

środa, 5 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (3)

Czarowny kwiecień (1935), Czarowny kwiecień (1992)

John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą  w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.

Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von ArnimThe Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).

Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.

Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).

Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.  

Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.

niedziela, 2 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (2)

Na pograniczu gatunków

Gdy na ekranie odbywają się sceny mordowania i fragmentacji ciał mamy do czynienia z horrorem.  Cechą filmu psychologicznego są zaś długie ujęcia pokazujące zastygłe twarze bohaterów, brudne i nieciekawe wnętrza, pozornie nieistotne przedmioty, patologiczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Natomiast gdy spotyka się to wszystko razem w nieznośnym natężeniu oznacza to nieuchronnie, że oglądamy film meksykański Somos lo que hay (w angielskim tłumaczeniu, bo film pokazało BBC - We are what we are).

Pierwsze ujęcia filmu pokazują śmierć ojca rodziny - i jest to jedyna w miarę naturalna śmierć w tym obrazie, co nie znaczy, że w pełni zrozumiała. Żona uważa, że zaszkodziły mu dziwki - widz jeszcze nie wie, że należy to rozumieć bardzo dosłownie. Małżeństwo ma trójkę (prawie?) dorosłych dzieci: starszy syn mięczak ze źle skrywanymi tendencjami homo, dominująca córka i brutalny, gwałtowny syn młodszy. Matka nienawidzi za gejostwo starszego syna, ale i świadoma jest kazirodczej relacji pomiędzy dwójką młodszych dzieci (więc tak naprawdę tępi wszystkich). Materiał jak u Bergmana, a tu jeszcze trupy na dokładkę.

Ojciec zajmował się naprawą zegarków (całe mieszkanie cyka i dzwoni), ale głównym sensem życia rodziny był kanibalizm. Scenarzysta nie do końca pozwala zrozumieć czy jest to kanibalizm gastronomiczny (kilka razy bohaterowie powtarzają, że muszą koniecznie kogoś zjeść do jutra), czy sakralny (wzmianki o rytuałach i ich prawidłowym przeprowadzaniu). Bez ojca zabijanie idzie niesporo. Chłopcy zwożą do domu przydrożną kurew, ale ten wybór dania nie odpowiada matce, więc odwożą już martwą, ale nienadgryzioną z powrotem na dzielnicę. Starszy syn podrywa w klubie dla mienszewików seksualnych, ale młodszy brat brzydzi się jeść pedała, więc znów z wyżerki nici. Matka znajduje amatora na resztki swych wdzięków, którego w kluczowym momencie uśmierca łopatą i wraz z córką przystępuje do oprawiania ofiary, ale w tym momencie wkracza do akcji policja, więc jeszcze tylko kilka(naście?) trupów w strzelaninie i napisy końcowe. 

W drugim planie występują jeszcze dwaj policjanci (meksykański policjant jest zawsze leniwy i gruby, nawet w meksykańskim filmie) - ale i tak widzowi trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią z ekranu. Film jest poza tym śmiertelnie poważny i zupełnie na serio, więc mniej więcej po dziesięciu minutach zaczyna nużyć widza. O zgrozo, Amerykanie bardziej północni znaleźli jednak coś interesującego w tym materiale i nakręcili po trzech latach hollywoodzki remake.

Polski dystrybutor filmu (swoją drogą gratulacje śmiałej decyzji, bo pieniądze głęboko utopione) opatrzył dzieło tytułem Jesteśmy tym, co jemy, co daje dodatkowy, głęboki i humanistyczny wymiar obrazowi: otóż kanibale są ludźmi.