Czarowny kwiecień (1935), Czarowny kwiecień (1992)
John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.
Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von Arnim “The Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).
Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.
Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).
Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.
Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.
John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.
Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von Arnim “The Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).
Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.
Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).
Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.
Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz