(Zdjęcie z Wikipedii)
Obejrzeliśmy dziś trzeci film z serii realizowanej przez Kennetha Branagha, który miał kaprys i fantazję wcielać się w Herculesa Poirot (Duchy w Wenecji - A Haunting in Venice). Nam się Poirot skleił już nieodwołalnie z Davidem Suchetem, który (chyba!) był najbliżej zamysłu autorki - nieco groteskowy ekscentryk, zgodnie z archetypem postrzegania cudzoziemców przez Anglików - co przed Suchetem próbował skutecznie imitować Peter Ustinov. (Zresztą i panna Marple, mimo że angielska z krwi i kości, była trochę komiczna w swoim staropanieństwie). Tutaj Branagh odgrywa nam postać heroiczną, ale jednak targaną hamletowskimi wątpliwościami i (nomen-omen) duchami mrocznej przeszłości. Tego naprawdę nie można grać na serio - choć akurat film jest najlepszy z wszystkich trzech (a może po prostu przywykliśmy już do tego ujęcia postaci).
Film oparty jest na motywach powieści Wigilia Wszystkich Świętych (Hallowe'en Party) - ale przenosi akcję z angielskiej prowincji do Wenecji (na czym zyskuje strona wizualna filmu) i trochę inaczej ustawia figury na szachownicy, niektóre usuwa, a inne dodaje. Najciekawszym dla mnie nowym elementem był wątek botaniczny, który został poniekąd wprowadzony przez realizatorów w charakterze ukłonu wobec Agaty Christie. Otóż pisarka bardzo lubiła mordować swoje ofiary za pomocą trujących roślin. Cis, tojad, lulek czarny, pokrzyk wilcza jagoda - z tego, co sobie przypominam, niektóre wykorzystywane wielokrotnie. Znała się bowiem i na truciznach (w czasie wojny była pomocą aptekarską) i na ogrodnictwie. Tym razem Branagh rozszerza repertuar o trujący miód z azalii pontyjskiej (Rhododendron flavum).
To akurat mnie zainteresowało, bo to jest jedyny gatunek z rodzaju Rhododendron we florze Polski. (Język polski precyzyjnie rozróżnia azalie od różaneczników, łacina i systematyka botaniczna wrzuca wszystko do jednego rodzaju). W dodatku jeszcze występuje ta azalia na jednym jedynym stanowisku naturalnym, pod Leżajskiem, gdzie uczyniono zresztą rezerwat ścisły dla jej ochrony. Wieś w pobliżu tego rezerwatu nazywa się od niedawna Wola Zarczycka, do niedawna Wola Żarczycka. Miejscowi włościanie, wiedzeni jakimś niezrozumiałym uporem pisali petycje do wszystkich możliwych i niemożliwych instancji, żeby im tę nazwę zmienić. Sprawa otarła się nawet o miejscowego posła z PSLu, który (jeszcze w czasach pomiędzy pierwszym a drugim PiSem) zaniósł w tej sprawie interpelację do Sejmu. Minister spraw wewnętrznych powoływał się na opinię ekspertów z zakresu toponimiki i językoznawstwa, że Zarczycka to zmazurzona wersja wymowy prawidłowej (Żarczycka), ale chłopi się upierali, więc w końcu machnął ręką i klepnął zmianę.
Co więcej, to stanowisko jest trochę dziwne, bo oddalone od najbliższych innych stanowisk (Podole, Wołyń, ale także Austria) o co najmniej kilkaset kilometrów. W dodatku nasiona, które zawiązują azalie pontyjskie w Polsce rzadko kiedy kiełkują (kwestia klimatu). Oficjalne stanowisko nauki jest więc takie, że azalia pontyjska jest w Polsce reliktem trzeciorzędowym (na poparcie czego paleobotanicy znajdują dowody, że w czasach przedlodowcowych azalie były bardziej powszechne na terenach obecnej Polski). Są też różne alternatywne próby tłumaczenia obecności tego izolowanego stanowiska, najbardziej spektakularna jest legenda, że Tatarzy obsadzili azaliami kurhan grobowy zmarłego wodza (co jest projekcją współczesnych polskich obyczajów cmentarnych, nawiązującą do tego, że azalie w rezerwacie rosną głównie na niewielkim piaszczystym pagórku; już widzę, jak Tatarzy w przerwach między grabieniem, paleniem, braniem w jasyr i mordowaniem jadą tygodniami po sadzonki azalii, bo zmarły tak je lubił). Inni spekulują, że to owszem, Tatarzy, ale z paszą dla koni, przypadkiem, zawlekli. To już jawna bzdura, o czym poniżej.
Utworzenie rezerwatu było potrzebne, bo chłopi wypalali zarośla azaliowe, argumentując tym, że roślina jest trująca dla pasącej się na pobliskich łąkach zwierzyny gospodarskiej. Argument skądinąd słuszny, swoją drogą dziwne, że Tatarom się udało tak wiele, skoro karmili swoje konie trującymi roślinami. Cała azalia jest trująca, również jej nektar i pyłek (zawiera neurotoksyny) - ale nie dla pszczół. Miód azaliowy był przyczyną zatrucia greckiej armii w Turcji podczas tzw. wyprawy dziesięciu tysięcy, co opisał Ksenofont w swojej “Anabasis” (tytuł polski “Wyprawa Cyrusa”). Małe dawki miodu powodowały objawy podobne do upojenia alkoholowego, większe skutkowały halucynacjami, wymiotami i biegunką. Historia powtórzyła się podczas wojen Rzymu z Mitrydatesem (tak, to ten od opery Mozarta). Wojska perskie prawdopodobnie podrzuciły Rzymianom dzbany z miodem azaliowym (Mitrydates był znany w starożytności ze swojego zainteresowania truciznami), a potem wykorzystały sytuację. Porażka nigdy nie smakowała słodziej.
Celowe zatrucie azalią pontyjską (dla sfingowania własnej śmierci) występuje też w Sherlocku Holmesie (film z Robertem Downeyem Jr), ale to już pomysł scenarzystów, a nie Conan Doyle’a. Pomysł się zresztą spodobał i w pewnym sensie wszedł tylnymi drzwiami do kanonu szerlokizmu, bo został zaimplikowany w tym najnowszym serialu BBC z Cumberbatchem (druga seria, odcinek trzeci).
Od czasu do czasu media donoszą o podtruciach miodem azaliowym (jest nawet nośny termin: Mad Honey Disease), ale nigdzie, poza może czarnomorskim wybrzeżem Turcji, azalia pontyjska nie rośnie w ilościach, które byłyby “miodotwórcze”. Obecnie, choć w uprawie występuje mnóstwo odmian azalii (pochodzących głównie z krzyżówek azalii pontyjskiej z azalią japońską), charakteryzujących się większymi kwiatami o rozszerzonej palecie barw (od ceglastoczerwonej przez różową do kremowej i białej), mimo wszystko warto mieć w ogrodzie gatunek wyjściowy. Choćby z patriotyzmu.
Oprócz rezerwatu pod Leżajskiem (najmniejszego w Polsce, ledwie 10 arów) są też inne, całkowicie antropogeniczne stanowiska azalii pontyjskiej na terenie obecnej Polski. W roku 1928 Jan Krystyn hrabia Ostrowski, właściciel dóbr Ujazd w powiecie tomaszowskim sprowadził z Wołynia sadzonki azalii pontyjskiej i posadził w należącym do siebie lesie “celem upiększenia”. Azalie przetrwały, mają się dobrze, w latach 80 dla ich ochrony powołano rezerwat przyrody (Małecz). Ostrowski (pasjonat ogrodnictwa) posadził azalie kilka lat później także w samym Tomaszowie Mazowieckim (obecnie rezerwat przyrody Niebieskie Źródła). Najprawdopodobniej tej samej proweniencji są azalie posadzone wokół pałacu Raczyńskich w Złotym Potoku pod Częstochową (rezerwat Parkowe). Być więc może, że i to stanowisko pod Leżajskiem jest antropogeniczne, ale na tyle dawne, że nie zachowały się żadne źródła, które mogłyby świadczyć o jego powstaniu czy pochodzeniu, zwłaszcza że odkryte zostało dopiero w roku 1909 przez miejscowego nauczyciela.
Tropy są zresztą zagmatwane i mylące. Występowanie azalii pontyjskiej na Wołyniu zostało stwierdzone dopiero pod sam koniec XVIII wieku. I tutaj na scenę wkraczają dwaj gentlemani - jeden z nich jest spolszczonym Brytyjczykiem, drugi zangielszczonym Polakiem. Pierwszy, Denis McClair był botanikiem i projektantem ogrodów, którego do Polski sprowadziła Izabela Czartoryska w roku 1790, zachwyciwszy się jego kreacjami ogrodowymi podczas swojego pobytu w Anglii. McClair miał też inny powód podróży do Polski: podobnie jak Janek Kos szukał ojca. John McClair jako członek irlandzkiej konspiracji (tzw. Whiteboys) uciekł do Prus, a potem do Polski, gdzie służył jako major artylerii. Gdy McClair junior dotarł do Warszawy, okazało się, że senior (ułaskawiony przez Anglików) wrócił pół roku wcześniej do Irlandii. Denis McClair trafił na dwór Stanisława Augusta Poniatowskiego, gdzie stał się Dionizym Miklerem. Projektował i realizował liczne ogrody dla najsławniejszych rodów w Polsce i na Ukrainie. I właśnie na Wołyniu w roku 1795 odnalazł i opisał stanowiska azalii pontyjskiej nad rzeką Słucz (w międzywojniu powiat kostopolski). W roku 1797 przywiózł krzewy azalii z Wołynia do ogrodu Czartoryskich w Puławach, a rok później udał się z sadzonkami do ówczesnej Mekki botanicznego świata - Londynu. (Miał też pojechać z Londynu do Irlandii w końcu spotkać się z ojcem, ale dotarła go tam wiadomość o jego śmierci w kolejnym irlandzkim powstaniu.)
To jest jedna wersja historii odkrycia wołyńskich stanowisk azalii pontyjskiej. Druga wersja (nieco bardziej tajemnicza) związana jest z człowiekiem nazwiskiem Anton P. Howe, przy którym uporczywie podaje się wszędzie, że był Polakiem w służbie angielskiej. Mało to polskie nazwisko, imię jeszcze ujdzie (Antoni), więc wybrałem się na kwerendę internetową, żeby owemu pochodzeniu zaprzeczyć, lubo też je potwierdzić. Znalazłem zaraz rozwinięcie inicjału drugiego imienia - Pantaleon; też jakoś polskość z niego szczególna nie bije, ale przecież pod koniec XVIII wieku różne bywały imiona, więc niczego wykluczyć nie można.
Głównym źródłem informacji o tej tajemniczej postaci jest opracowana i wydana w latach 50 zeszłego stulecia korespondencja sir Josepha Banksa (botanik, podróżnik, uczestnik pierwszej wyprawy Cooka, główny proponent osiedlania kryminalistów w Australii). Nazwisko Howe’a pojawia się tam po raz pierwszy we wrześniu 1785 związku z przygotowaniem wyprawy do wybrzeży Zachodniej Afryki. Sir Joseph Banks zlecił zarządcy ogrodu w Kew znalezienie odpowiedniego kandydata na stanowisko okrętowego „łowcy roślin”. Ówczesny ogrodnik królowej Neapolu (?!) polecił młodego Polaka o nazwisku Au (później na jego własne życzenie nazwisko zmieniono na Howe - spotyka się również wersję Hoveau, a także Hove). Personalia polskiego przyrodnika nie są jednak łatwe do ustalenia. W zachowanej korespondencji mowa jest wręcz o nazwisku trudnym do wymówienia, a w dodatku ortografia nie jest jednorodna. Au (czy Hoveau) jest prawdopodobnie pisownią fonetyczną, to właśnie kłopoty z wymawianiem nazwiska przez Anglików stały się przyczyną jego zmiany. (Skądinąd nazwisko Au wcale nie jest obce w Polsce: niejaki Juliusz Leon Au był pierwszym dyrektorem szkoły rolniczej w podpoznańskim Żabikowie założonej przez Augusta Cieszkowskiego w roku 1870)
Od kandydata wymagano wiedzy ogrodniczej, zdolności obserwacji i znajomości elementów botaniki. W przypadku Hove’a podkreślano także jego pogodny charakter i wiedzę medyczną. Ponieważ wyprawa oprócz celów botanicznych miała również podtekst polityczny (przygotowanie angielskiej kolonizacji na terenie obecnej Ghany i Burkina Faso), Home Office wyraziło obiekcje co do udziału w niej cudzoziemca. Polaka udało się jednak przepchnąć, a wyprawa zakończyła się sukcesem.
Wkrótce po powrocie z Afryki Hove wypływa do Indii z kolejną ekspedycją, tym razem już w charakterze osoby obdarzonej pełnym zaufaniem, bowiem powierzono mu bardzo delikatną misję. Oprócz bowiem pozyskiwania roślin dla ogrodu botanicznego w Kew, miał zapoznać się z uprawą bawełny i pozyskać jej nasiona dla stworzenia plantacji na Karaibach. W tym czasie Indie były zarządzane przez Kompanię Wschodnioindyjską, prywatną korporację niezależną od rządu brytyjskiego, który próbował dyskretnie zdywersyfikować źródła, z których spływały do metropolii surowce. Stąd urzędnicy Kompanii w Indiach, świadomi prawdziwego celu wizyty, próbowali dyskredytować Hove’a, utrudniać mu pobyt i mnożyć przeszkody biurokratyczne w pracy - wszystko oczywiście w białych rękawiczkach, z zachowaniem wszelkich form i pozorów. Pomimo szykan misja Hove’a kończy się pełnym sukcesem, drogą powrotną przyrodnik zahacza o Ceylon, gdzie również prowadzi eksploracje botaniczne, a także o wybrzeża obecnej Namibii skąd przywozi kilkanaście gatunków pelargonii.
W początkach lat 90 XVIII wieku Hove przenosi się do Niemiec, gdzie praktykuje jako lekarz. Zapewne musiał również odwiedzić, czy też wręcz osiedlić się w Polsce, bo następny list do Banksa pisze z… Petersburga (wrzesień 1795), komentując wybuch “polskiej rewolucji”, która przeszkodziła mu w pracach i doprowadziła do zniszczenia jego zbiorów. Niewykluczone, że obecność Hove’a w Rosji miała również drugie, dyplomatyczne dno. Wniosek ten można wysnuć z łatwości, z jaką poruszał się w kręgach zbliżonych do dworu (był, między innymi, przedstawiony carycy Katarzynie II), a i z kordialnych relacji z urzędnikami carskimi.
Kolejny, ostatni list do Banksa nadany został w sierpniu 1796 w Odessie. Zawierał nasiona i opis nieznanego w Anglii gatunku azalii (Rhododendron luteum - azalia pontyjska) wraz z opisami stanowisk, na których występuje i zastosowaniami jej przez miejscową ludność. Oprócz tego Hove informował swojego protektora, że zatrzymał się na dłużej w majątku Potockich w Humaniu, skąd prowadził krótkie wycieczki w różne strony Ukrainy.
Wzmianka o nim pojawia się jeszcze w liście Banksa do przewodniczącego London Horticultural Society, Thomasa Knighta z 1812, w którym informuje o roli Hove’a w sprowadzeniu azalii pontyjskiej z Krymu do Anglii, a także podawał przytoczone wyżej szczegóły biograficzne, podkreślając raz jeszcze, że Hove był Polakiem z pochodzenia i dobrym ogrodnikiem, pracującym wiele lat w (i na rzecz) Kew Gardens.
Później Hove znika w odmętach historii, a wypływa dopiero za sprawą “zapozewu edyktalnego” drukowanego w Gazecie Krakowskiej 25 listopada 1837 (nr 270 tego rocznika), z którego wynika, że ówże zmarł w styczniu 1830 roku w Bath (hrabstwo Somerset), a odpowiedni sąd brytyjski ubezwłasnowolnił wdowę po nim, Joannę Howe jako “lunatyczkę (obłąkanych zmysłów)” i wzywa pozostałych potencjalnych spadkobierców do stawienia się przed obliczem londyńskiego sądu pod groźbą wyłączenia ze spadku. Trudno o lepszy dowód na pochodzenie botanika, skoro angielscy prawnicy zdecydowali się szukać spadkobierców w Polsce i po polsku. Z kolei The Gentleman’s Magazine z października 1841 (volumen 170, strona 442) w dziale Obituary informuje o śmierci owej wdowy (określanej już jako Jane) w podlondyńskim Kensington, w wieku lat 86.
Mamy więc potencjalnych dwóch ojców ogrodniczej kariery azalii pontyjskiej - a to nie koniec tajemnic. Otóż Denis McClair nie pojawia się w żadnych źródłach brytyjskich czy irlandzkich. Księgi parafialne w Fairfield, gdzie miał się urodzić, nie odnotowały nikogo o takim, bądź zbliżonym nazwisku na przestrzeni co najmniej pięćdziesięciu lat wokół domniemanej daty urodzenia. Nie ma jakichkolwiek śladów studiów w Dublinie, ani podróży do Indii Zachodnich. Wszystko, co wiemy o Miklerze sprzed jego przyjazdu do Polski najprawdopodobniej opiera się o informacje, których sam był źródłem. Mistyfikator, posługujący się fałszywym nazwiskiem i nieprawdziwym życiorysem? Ale także - o czym świadczą jego dokonania - utalentowany ogrodnik i architekt krajobrazu. A z drugiej strony Anton P. Hove - całkowicie nieznany w Polsce Polak, o którym nie wiemy nawet, jak się naprawdę nazywał, gdzie i kiedy się urodził i dlaczego oraz w jaki sposób trafił do Anglii.
Mamy więc azalie na Wołyniu, które nie wiadomo kto pierwszy opisał. Ale i Wołyń na mapie występowania azalii pontyjskiej stanowi plamkę oddaloną od dużej plamy obejmującej czarnomorskie wybrzeże Turcji (ów historyczny Pont) oraz Kaukaz. Tak więc nasuwają się również pytania o genezę i tego stanowiska. Oddajmy głos ludowi, który - jak powszechnie wiadomo - “rozumowi bluźni”. Miesięcznik “Orli Lot”, organ Kół Krajoznawczych Młodzieży w jednym ze swoich ostatnich przedwojennych numerów (maj 1939) oddaje swoje łamy korespondentowi z Kostopola, Eugeniuszowi Sew., który donosi, że azalie wśród miejscowych nie cieszyły się względami, a to za sprawą, rzecz jasna, Tatarów:
Dawno - bardzo dawno - lat temu nie pamiętał ile, opowiadał dziadek, że w naszych stronach plądrowali pogańcy. Straszny miał to być naród. Ludzie na wieść o Tatarach porzucali osady, dobytek - a życie chronili po debrach i wertepach, co dalej od szlaku, którym dzicz ciągnęła. Tego razu wypadła im droga tędy. Tymczasem wskutek długotrwałych, wiosennych deszczów Słucz wystąpiła z brzegów. Pogańcy spalili wioskę. Potem rozbili obóz i tak czekali na spadek wody. Wpław rzeki nie mogli odrazu przebyć. Nie wiadomo, jak długo Tatarzy popasali. Dosyć, że na polu, gdzie obozowali, wyrosły dziwne, karłowate krzaki. Do tych pór ich u nas nie było. Mało kto zwracał uwagi na nie, ale jak zakwitły - bardzo silnie woniały i czepiały się uparcie odzienia. Jakoś na prażnik dziewczęta ze sąsiedniej wioski, co to teraz po tamtej stronie, a kiedyś do Polski należała nazbierały tych kwiatów i przybrały ołtarz w cerkiewce. Dopust boży sprawił, że wtedy akurat spłonęła w nocy cerkiewka, a stary batiuszka umarł. . We wsi zwołali schód. Długo dochodzili przyczyny nieszczęścia, aż pokazało się, że córka diakona, niejaka Pałaszka - przybrała ołtarz i carskie wrota tatarskim zielskiem. Tu przyczyna! - oznajmił dziad-prowodyr, najstarszy wiekiem we wsi. Pałaszka winna! Jakże święty ikonostas przybierać plugawym zielem? Wiadomo - od pogańców nie można dobrego się spodziewać... - Nazbierano dużo - bardzo dużo tego ziela, zwalono na kupę i na niej spalono dziewczynę. Dlatego co roku wyrywa się z korzeniami krzaki i pali, by nie było nieszczęścia.
Pan Eugeniusz rozpoznał też praprzyczynę związku Tatarów z azaliami: “Nasionom azalii przypisywali Tatarzy moc czarowną, sprowadzającą nieszczęścia, dlatego przy odwrocie rzucali na nieprzyjaciela ziarna tego dziwnego krzewu.” Korespondencja ujawnia także ludowe nazwy azalii: tatarskie ziele, durne bagno, draposztany (sztany - spodnie po ukraińsku).
O zwalczaniu azalii przez miejscowych pisze również Sławomir Łotysz w swojej najnowszej książce “Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku”.
Im dalej od Wołynia, tym życzliwość dla azalii większa. Warszawski Kurjer Poranny z 11 kwietnia 1939 opatruje co prawda swoje doniesienie nagłówkiem “Egzotyczne kwiecie w lasach Wołynia potrafi zdusić życie ludzkie zapachem”, ale informuje w jego treści, że: “Z najdalszych części Polski napływają pytania i zgłoszenia o wycieczkach młodzieży szkolnej i osób starszych, które chcą zwiedzić lasy posiadające jedyne w Polsce obszary porośnięte dzikimi egzotycznymi azaliami”.
Umocujmy jeszcze wołyńskie azalie w literaturze polskiej. Helena Miszkówna (urodzona w majątku Kurczyce nad brzegami Słuczu) opisała je w powieści “Gehenna” (z roku 1914):
pojechaliśmy do majątków po tatusiu. Cudnie tam jest, takie wielkie bory cieniste, jak puszcze, w nich przedziwne krzewy kolczaste, żółto kwitnące, azalje się nazywają; duże, pojedyńcze i po kilka na gałęzi, kielichy pomarańczowe, lepkie u osady i z białem piórkiem w środku. Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalją, zapach silny, piękny, aż odurzający. (tom 1, rozdz. III)
Tam teraz kwitną azalje: żółto-pomarańczowe, strzeliste kielichy lepkie z białem piórkiem w środku, nęcące czarem kształtu, bogactwem barwy i przepychem woni. Jakiż tam teraz aromat w borze z bujnych krzewów azalji, które wśród podłużnych liści ciemno-szmaragdowych, na wysokich łodygach uzbrojonych w kolce, panują na parterze lasów. Pyszne, królewskie podszycie sosen tytanów, sięgające wysoko, jakby do kolan tych masztowych kolosów. Krzewy azalji, gdy wyrosną bujnie, potrafią skryć w swym gąszczu jeźdźca na małym włochatym koniku chłopskim. (tom 2, rozdz. XXVII)
Trzeba jednak nadmienić, że opisy przyrody nie były mocną stroną pisarki, znacznie lepiej radziła sobie z relacjami międzyludzkimi (tenże sam rozdział XXVII):
Widywała go często przy stołach gry w otoczeniu pięknych kobiet w stylu dawnej Lory, obecnie już nie pysznej kurtyzany, lecz wypędzonej przez męża i rozwiedzionej, zwykłej, upadłej kokoty kasynowej. Po orgjach zmysłowych z francuską heterą, wyzuty z wszelkich etycznych i ludzkich względów pastwił się nad żoną, opluwając ją resztą swych żądz nienasyconych, ohydnych. Anna pozbawiona zupełnie sił, woli własnej i pieniędzy, była jak prosta nędzarka w jego niewoli, żebrząca litości u swego tyrana, już nie dla duszy, ale dla ciała. Sam zdeprawowany doszczętnie ciągnął żonę do ostatecznej ruiny moralnej, chcąc ją wtłoczyć we własne błoto. Pochłonął ją jak hydra, zostawił włókno, zabite duchowo, bez wiary, bez krzty dawnych złud, nadziei, z resztkami fizycznych sił i zarodkiem nieuleczalnej choroby piersiowej. Gdy stała się już dla niego ciężarem bezużytecznym, cieniem ludzkim, gdy w rozpaczy porwała się raz na swe życie, wówczas odwiózł ją z Paryża do Hurlestone-House, chorą prawie beznadziejnie, kopnął ją jak psa zdychającego, zostawiając pod opieką najętej pielęgniarki.
A na sam koniec, wróćmy do naszej azalii. W roku 1865 grupa niemieckich botaników ogłosiła sensacyjną informację o odnalezieniu stanowiska azalii pontyjskiej w pobliżu szczytu Giewontu. Okazało się, że rośliny te posadził tam wcześniej Maksymilian Nowicki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacz fauny i flory tatrzańskiej, pionier ochrony przyrody w Polsce, współtwórca Towarzystwa Tatrzańskiego. Nie ma żadnych późniejszych doniesień dokumentujących istnienie tego stanowiska, a cała sytuacja prowokuje do refleksji - czego to Polak nie zrobi, żeby zaimponować Niemcom.
Rhododendron luteum nie jest naszym jedynym krajowym przedstawicielem tego rodzaju. Powojenne przesunięcie granic włączyło w obręb Polski karkonoską Sowią Dolinę, gdzie rośnie niewielka, lecz ponad wszelką wątpliwość naturalna populacja różanecznika alpejskiego (Rhododendron ferrugineum) - ale to już zupełnie inna historia.