U AndSola przeczytałem o najnowszych osiągnięciach IPNu w zakresie zwalczania zarazy komunistycznej, której hydra co i raz podnosi swą koleją głowę. Swoją drogą, gdzieś czytałem, że zecer pewnej ulotki z 1905 roku, jakkolwiek był o wiele mniej oczytany niż jej autor, ale ewidentnej - w jego rozumieniu - literówki nie puścił. I tak zrewoltowany lud wraz z agentami Ochrany zachodził w głowę dlaczego akurat carskiej wydrze należy łeb urwać. I kogo tak naprawdę autor miał na myśli.
Powracając do naszych mutonów, pozwoliłem sobie z biodra skomentować u AndSola, zwłaszcza, że identyczny dyskurs równolegle u Orlińskiego, więc miałem gotowce. Potem zebrało mi się na komentarz dłuższy, który niczym wąż boa cętkowany gięty urósł do rozmiarów, które blox uznaje za nieprzyzwoite dla komentarzy. Stąd musiałem się ewakuować spod kreski u AndSola do siebie, a to wszystko przyczynkarsko i dygresyjnie w temacie nazw ulic.
Otóż gdy w Poznaniu zmieniano nazwę ulicy Dąbrowskiego, z Jarosława na Jana Henryka, to myślałem, że zapamiętanie rajców miejskich jest tak wielkie, że nawet paryskiej komunie nie przepuszczą. Potem, gdy z Krasickiego Janka zrobiono Krasickiego Ignacego wiedziałem już że opatrznościowa mądrość przez radnych miejskich przemawia. Dlatego bardzo mnie zdziwiła zmiana ulicy Bema w Łęgi Dębińskie (Dafnis w drzewo bobkowe przemieniła się). Okazało się jednak, że ten Bem to nie ten co ze Starym Subiektem (Pamiętasz, Katz?) na Węgry chodził, ale Bem inny, komuch straszliwy, Alfred, który jaczejki bolszewickie zakładał w Poznaniu, gdyby którego - słowami Kaczmarskiego - nie zamordowano by to sam by mordował. Z pomysłu na ubemienie Bema skorzystała jednak całkiem ostatnio rada miejska Gniezna.
Swego czasu bodaj Artur Andrus postulował używanie prostego klucza przy zmianach nazw ulic. Oto na przykład ulica Armii Czerwonej. Pstryk i jest Ofiar Armii Czerwonej. Działa w większości przypadków - na Świerczewskiego na przykład. Ale jednak Ofiar Bohaterów Stalingradu już nie bardzo brzmi. Wzmiankowany Andrus poświęcił kiedyś spory wpis kwestii nazewnictwa ulic, w tym i lokalizacji zabrzańskiego oddziału Zakładu Upokarzania Staruszków przy ulicy Szczęść Boże. Bóg Zapłać!
Swego czasu (mówimy o epoce ancien regime) zabawnej ewolucji podlegała ulica Świętego Antoniego z Padwy w Bydgoszczy. W kolejnej odsłonie odpadła świętość i ulica nazywała się Antoniego z Padwy. Później Antoniego Padewskiego aby wreszcie stać się ulicą Padewskiego. Który być może był kolegą Paderewskiego, w każdym bądź razie zupełnie świeckim człowiekiem.
Inną jeszcze anegdotę nazewniczą opowiadał kiedyś Szymon Kobyliński. Rzecz dzieje się w Międzywojniu w Częstochowie. Bohater (raczej nie sam Kobyliński, bo daty nie grają) ma za zadanie oprowadzić jakichś Polonusów, którzy Kraj Ojców odwiedzając Jasną Górę zapragnęli nawiedzić. Od dworca PKP ku klasztorowi (zresztą z tym oblężeniem straszliwym za Potopu to była lipa straszliwa, co gdzie indziej opisałem) idzie się (i wtedy też szło) ulicą Waszyngtona. Wówczas jeszcze niespolszczonej, zapisywanej (kapitalikami) tak: WASHINGTONA. Zdarzyło się, że wróbelek czy inna ptaszyna niewielka (Gołąbek Pokoju to podobno świecka wersja Ducha Świętego) zrelaksowała się mimowolnie w pobliżu tabliczki z nazwą i rzecz cała przybrała taki wygląd - WĄSHINGTONA. Jeden z Polonusów spytał kimże był ów Hington i czemu wąs. Tutaj cicerone wykazał się refleksem i ad hoc spłodził historię o rodaku Ketlinga, niejakim Hingtonie, który, jak to z najemnikami bywa, walczył po stronie Karola Gustawa i tak trafił pod Jasną Górę, wiedziony szczególną niechęcią do Przenajświętszej Panienki, której bluźnił, urągał i szydził. Oto jednak kula z muszkietu, może nawet przez samego Kmicica wystrzelona, a niezawodnie bożą ręką niesiona trafia Hingtona w twarz, wąs srogi urywając, innej szkody nie czyniąc. Znak tak wyraźny otrzymawszy, heretyk prezbiteriański na Prawdziwą Wiarę Katolicką się nawrócił, którą żarliwie aż do śmierci wyznawał, a po śmierci klasztor jasnogórski suto legatami zaopatrzył. A wąs sam oderwany, w klasztorze wśród precjozów jest przechowywany. Sprawa się rypła dopiero wtedy, gdy wycieczka stanowczo domagała się od przeora (bo wycieczka była ważnego szczebla, sam przeor przyjmował) pokazania wąsa.
Parę wpisów wcześniej chwaliłem, że Toruń jest progresywny. Okazuje się, że jak najbardziej tak. I to by było na tyle.
sobota, 25 kwietnia 2009
czwartek, 23 kwietnia 2009
Cierpienia (młodego) Wagnera
W zeszły weekend odbyła się w Poznaniu premiera „Tannhäusera” Richarda Wagnera. Wagner, jak wiadomo, uchodzi za kompozytora trudnego, co wielu (zwłaszcza początkujących) melomanów przekłada od razu na: „kiepski”, „ciężki”, „dęta, gigantyczna szmira” itp. oraz natychmiast wyciąga fakt, że jego twórczość wysoko cenił Hitler. O ile mogłabym się zgodzić z opiniami, że komuś osobiście dana konwencja artystyczna odpowiada bardziej lub mniej, to kategoryczne sądy wygłaszane spod przydługiej togi Katona świadczą już tylko o ignorancji, co gorsza – ignorancji bardzo z siebie zadowolonej. Pominę więc taktownym milczeniem elaboraty w stylu Jana Pychowicza i przejdę do meritum.
W programie przedstawienia napisano, że – zgodnie z zamierzeniem reżysera – „Tannhäuser” jest sztuką o outsiderze, dramatem artysty uwikłanego w konflikt ze społeczeństwem, rozdartego przez własne, sprzeczne pragnienia. Jednym słowem, tytułowy bohater to taka „Mary Sue” samego Wagnera, czyli porte parole, ale lepsze, przystojniejsze i bardziej utalentowane. Częściowo motywy opery zaczerpnięte zostały ze średniowiecznych legend o minnesingerze, który spędził namiętne chwile z boginią miłości w Górze Wenus (znajdującej się nota bene w centralnych Niemczech). Przytoczony w programie wiersz Heinego sugeruje nawet szczęśliwe zakończenie, gdy – odrzucony przez papieża Urbana – Tannhäuser wraca do Venusbergu, a uradowana bogini gotuje dlań zupę i myje mu nogi szczotką.
Operze Wagnera daleko do tak przyziemnych rozwiązań. Jego bohaterowie są - jak zwykle - nadludzcy, na romantyczny sposób samotni, dążący do poznania czegoś, co ludzką kondycję przerasta. Taki też jest Tannhäuser. Poznajemy go, gdy po czasie (dniach? latach?) spędzonym w objęciach Afrodyty postanawia wrócić do ludzi. Bogini, która – jak sama twierdzi – do swoich łask dopuszcza jedynie bogów i bohaterów, czuje się urażona i poniżona, jak byle ziemianka. Oto ktoś, komu nie wystarczają do szczęścia zmysłowe rozkosze, kto – podobnie jak Zygfryd z „Pierścienia Nibelunga” – na dłuższą metę nudzi się w pieleszach i pragnie wielkich czynów, choćby wiązały się z cierpieniem. Swoją najpiękniejszą pieśń Tannhäuser komponuje dla jednej słuchaczki, po czym oznajmia, że teraz będzie głosił jej chwałę po jarmarkach. Czy jest to ambicja artysty, któremu marzy się sława, czy chłopięcy ekshibicjonizm (co z tego, że uwiódł samą Wenus, skoro nie ma jak pochwalić się tym przed kumplami)?
W dziełach Wagnera (Walkiria, Holender Tułacz, Tristan i Izolda) wielokrotnie pojawia się apologia miłości seksualnej, traktowanej jako totalna więź łącząca przeznaczone sobie istoty i niemalże świecki odpowiednik przeżycia mistycznego. Tannhäuser jednak – który w końcu jest średniowiecznym rycerzem-poetą – nagle, zupełnie niespodziewanie, uświadamia sobie, że seks z założenia swego jest zły, a on przez cały czas taplał się w fizjologicznym brudzie. Umartwiając się szuka pokuty i odkupienia za tę rzekomo straszną winę. Po pierwszej scenie liczyliśmy po cichu na porywający konflikt chrześcijaństwa z antykiem (na miarę, chociażby, widzianego niedawno „Króla Rogera”) – niestety, nie doczekaliśmy się go, a już zwłaszcza trzeci akt (pomimo pewnych starań ze strony reżysera, aby pogodzić te dwa przeciwstawne światy) wydał nam się mocno niedopracowany dramaturgicznie. Na końcu dyskusji z Wenus, śpiewak wykrzykuje: „Moim zbawieniem jest Maryja!” (obecne na drugiej premierze zwolenniczki radia o tym imieniu wszczęły w tym momencie gromki aplauz, ku zaskoczeniu reszty publiczności). Skąd mu ta Maryja i po co? Dalsza część opery sugeruje, że po to, aby i ją spróbować uwieść.
Po spotkaniu z kumplami od wypitki, wybitki i polowania, Tannhäuser wraca na zamek Wartburg, gdzie ma miejsce swego rodzaju pojedynek śpiewaczy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: książę Turyngii zauważył, że jego córka Elżbieta najwyraźniej się w Tannhäuserze zakochała, postanowił więc rzucić hasło, by zgromadzeni poeci wykonali kilka utworów o miłości. Nadmienić tu trzeba, że księżniczka Elżbieta jest niemal uosobieniem Najświętszej Panienki (co podkreślała biała suknia z błękitnym płaszczem); zaskoczona przez Tannhäusera w sali turniejowej jest zbyt onieśmielona żeby coś powiedzieć i tylko uśmiecha się cielęco. Uduchowiona aria Wolframa (pierwszego z uczestników konkursu), przeciwstawiona jest zmysłowej pieśni Tannhäusera, który z dużą ochotą wyśpiewał zgromadzonym gościom uroki libertyńskiego stylu życia. W kulminacyjnym momencie, na oczach zamarłej z oburzenia arystokratycznej publiczności, Tannhäuser chwyta w objęcia cnotliwą Elżbietę i zaczyna ją całować przy wtórze swojej popisowej arii ku czci Wenus. No więc, czego on chciał: pokuty czy po prostu nowych podbojów? Tego zapewne sam śpiewak do końca nie wie.
Mamy tu do czynienia z opisywanym po wielokroć konfliktem duszy i ciała, pojmowanym oczywiście jako walka dobra ze złem, czystości i grzechu w rozumieniu całkowicie chrześcijańskim (czystość duchowa wyłącznie jako abstynencja seksualna; grzech jako coś, co należy odpokutować, a nie wyciągnąć z niego wnioski itp). W szerszym rozumieniu (jak bardzo słusznie zauważył w przerwie mój mąż), chodzi o wybór pomiędzy niespełnieniem a nienasyceniem. Elżbieta dzielnie broni piewcę rozkoszy przed publicznym linczem i doradza mu pielgrzymkę do Rzymu aby uzyskać odpust u papieża. Znowu: miałam nadzieję, że jako najdoskonalsza przedstawicielka frakcji niewinności dostrzeże fakt, że wszystkim uczestnikom tej awantury tak naprawdę chodziło o to samo. O osiągnięcie nadludzkiego ideału, poznanie sensu życia – a czy za pomocą (mówiąc dosadnie) dupy czy duszy, to już nie aż tak istotne.
Trzeci akt Wagner przerabiał wiele razy i nigdy nie był z niego do końca zadowolony (my też nie). W pierwszej scenie Elżbieta modli się pod figurą Matki Boskiej, pokutując za swoje grzechy (jakie grzechy?!) i prosząc o szczęśliwy powrót nawróconego Tannhäusera. Potem umiera. W kategorii „głupich śmierci operowych” śmierć Elżbiety z przemodlenia sytuuje się wysoko w naszym prywatnym rankingu (obok śmierci z braku wygód w wykonaniu Manon Lescaut, usmażonej na chrupko Żydówki i padłych wskutek wąchania trującego kwiecia Afrykanki i Adrianny Lecouvrer). Gdy Tannhäuser wraca (całkiem rozczarowany i w tej wersji dodatkowo pijany w sztok) z Rzymu, relacjonuje napotkanemu przypadkiem Wolframowi swoje przygody, a zwłaszcza spotkanie z papieżem, dające się streścić w słowach: „Tu mi kaktus wyrośnie (laska świeżą zielenią się pokryje) nim ty uzyskasz rozgrzeszenie”. Wobec odmowy absolucji, Tannhäuser postanawia (korzystając zapewne z rady Heinego) wrócić jednak do Wenus. Bogini pojawia się na wezwanie i okazuje daleko idące zrozumienie. Perspektywie wspólnego zjedzenia zupy w Venusbergu sprzeciwia się bigot Wolfram. Reszta cnotliwych rycerzy wnosi na marach zwłoki Elżbiety. Tannhäuser umiera, trzymając za jedną rękę Wenus, a za drugą Elżbietę-zawsze-dziewicę.
Ten finał ratuje nieco przyciężką i moralizatorską wymowę dzieła. Ostatecznie, ideał okazał się leżeć pośrodku, pomiędzy odcieleśnionym uwielbieniem a rozpasaniem. Przed opadnięciem kurtyny Pastuszek – w którym reżyser dopatruje się ucieleśnionego marzenia Tannhäusera o odzyskanej niewinności – wznosi do góry zazieleniony kostur pielgrzyma. Moralna wyższość znajduje się więc ostatecznie po stronie ideologii chrześcijańskiej, spychającej (jak żali się Wenus w pierwszym akcie) starych bogów do wnętrza ziemi, czyli w pobliże chrześcijańskiego piekła. Doświadczenie, które – jak można by przypuszczać – powinno wiązać się z mądrością, przynosi tylko społeczny ostracyzm i rozgoryczenie. Niewinność tryumfuje, a poświęcenie dziewicy przynosi grzesznikowi odkupienie. Nam wydało się to wszystko raczej smutne. Chociaż Tannhäuser postąpił jak prawdziwy bohater (w ujęciu Josepha Campbella), a więc nie tylko posiadł cenne doświadczenie, ale powrócił z kraju bogów, aby podzielić się nim z ludzkością, nie został zrozumiany. Obrońcy cnoty zobaczyli w nim jedynie rozpustnego świntucha, co gorsza, on sam zaczął siebie tak postrzegać. Zamiast, jak obiecywał, głosić chwałę Wenus, ruszył do Rzymu (katalog kar, które sam na siebie nałożył, wprawiłby w osłupienie większość masochistów). W końcu śmierć przemodlonej dzierlatki (pokutującej chyba tylko za to, że nie dość głośno piszczała, gdy próbował ją pocałować) sprawia, że „wyzerowano mu licznik” grzechów. Czy naprawdę było warto? Czy nie lepiej byłoby zostać w odnalezionym cudownym sposobem przedchrześcijańskim raju, do którego drogi Tannhäuser nie umie już odnaleźć?
Chwila śmierci Tannhäusera przypomniała mi pewną inną starą pieśń, „Kantatę” Marka Grechuty:
Zapewne, w chwili śmierci, Tannhäuser doszedł do wniosku, że należał do nich obu – do niewinności tak jak i do doświadczenia; do świata ciała i ducha; do wzniosłości i do zmysłowości. Zgromadzeni wokół obserwatorzy łaskawie – i na wyrost – udzielili mu rozgrzeszenia, a jego los uznali za moralitet ku własnej korzyści. Nadludzkie przeżycie obdarzonej artystycznym geniuszem jednostki pozostało tylko tym właśnie - przeżyciem jednostki.
W programie przedstawienia napisano, że – zgodnie z zamierzeniem reżysera – „Tannhäuser” jest sztuką o outsiderze, dramatem artysty uwikłanego w konflikt ze społeczeństwem, rozdartego przez własne, sprzeczne pragnienia. Jednym słowem, tytułowy bohater to taka „Mary Sue” samego Wagnera, czyli porte parole, ale lepsze, przystojniejsze i bardziej utalentowane. Częściowo motywy opery zaczerpnięte zostały ze średniowiecznych legend o minnesingerze, który spędził namiętne chwile z boginią miłości w Górze Wenus (znajdującej się nota bene w centralnych Niemczech). Przytoczony w programie wiersz Heinego sugeruje nawet szczęśliwe zakończenie, gdy – odrzucony przez papieża Urbana – Tannhäuser wraca do Venusbergu, a uradowana bogini gotuje dlań zupę i myje mu nogi szczotką.
Operze Wagnera daleko do tak przyziemnych rozwiązań. Jego bohaterowie są - jak zwykle - nadludzcy, na romantyczny sposób samotni, dążący do poznania czegoś, co ludzką kondycję przerasta. Taki też jest Tannhäuser. Poznajemy go, gdy po czasie (dniach? latach?) spędzonym w objęciach Afrodyty postanawia wrócić do ludzi. Bogini, która – jak sama twierdzi – do swoich łask dopuszcza jedynie bogów i bohaterów, czuje się urażona i poniżona, jak byle ziemianka. Oto ktoś, komu nie wystarczają do szczęścia zmysłowe rozkosze, kto – podobnie jak Zygfryd z „Pierścienia Nibelunga” – na dłuższą metę nudzi się w pieleszach i pragnie wielkich czynów, choćby wiązały się z cierpieniem. Swoją najpiękniejszą pieśń Tannhäuser komponuje dla jednej słuchaczki, po czym oznajmia, że teraz będzie głosił jej chwałę po jarmarkach. Czy jest to ambicja artysty, któremu marzy się sława, czy chłopięcy ekshibicjonizm (co z tego, że uwiódł samą Wenus, skoro nie ma jak pochwalić się tym przed kumplami)?
W dziełach Wagnera (Walkiria, Holender Tułacz, Tristan i Izolda) wielokrotnie pojawia się apologia miłości seksualnej, traktowanej jako totalna więź łącząca przeznaczone sobie istoty i niemalże świecki odpowiednik przeżycia mistycznego. Tannhäuser jednak – który w końcu jest średniowiecznym rycerzem-poetą – nagle, zupełnie niespodziewanie, uświadamia sobie, że seks z założenia swego jest zły, a on przez cały czas taplał się w fizjologicznym brudzie. Umartwiając się szuka pokuty i odkupienia za tę rzekomo straszną winę. Po pierwszej scenie liczyliśmy po cichu na porywający konflikt chrześcijaństwa z antykiem (na miarę, chociażby, widzianego niedawno „Króla Rogera”) – niestety, nie doczekaliśmy się go, a już zwłaszcza trzeci akt (pomimo pewnych starań ze strony reżysera, aby pogodzić te dwa przeciwstawne światy) wydał nam się mocno niedopracowany dramaturgicznie. Na końcu dyskusji z Wenus, śpiewak wykrzykuje: „Moim zbawieniem jest Maryja!” (obecne na drugiej premierze zwolenniczki radia o tym imieniu wszczęły w tym momencie gromki aplauz, ku zaskoczeniu reszty publiczności). Skąd mu ta Maryja i po co? Dalsza część opery sugeruje, że po to, aby i ją spróbować uwieść.
Po spotkaniu z kumplami od wypitki, wybitki i polowania, Tannhäuser wraca na zamek Wartburg, gdzie ma miejsce swego rodzaju pojedynek śpiewaczy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: książę Turyngii zauważył, że jego córka Elżbieta najwyraźniej się w Tannhäuserze zakochała, postanowił więc rzucić hasło, by zgromadzeni poeci wykonali kilka utworów o miłości. Nadmienić tu trzeba, że księżniczka Elżbieta jest niemal uosobieniem Najświętszej Panienki (co podkreślała biała suknia z błękitnym płaszczem); zaskoczona przez Tannhäusera w sali turniejowej jest zbyt onieśmielona żeby coś powiedzieć i tylko uśmiecha się cielęco. Uduchowiona aria Wolframa (pierwszego z uczestników konkursu), przeciwstawiona jest zmysłowej pieśni Tannhäusera, który z dużą ochotą wyśpiewał zgromadzonym gościom uroki libertyńskiego stylu życia. W kulminacyjnym momencie, na oczach zamarłej z oburzenia arystokratycznej publiczności, Tannhäuser chwyta w objęcia cnotliwą Elżbietę i zaczyna ją całować przy wtórze swojej popisowej arii ku czci Wenus. No więc, czego on chciał: pokuty czy po prostu nowych podbojów? Tego zapewne sam śpiewak do końca nie wie.
Mamy tu do czynienia z opisywanym po wielokroć konfliktem duszy i ciała, pojmowanym oczywiście jako walka dobra ze złem, czystości i grzechu w rozumieniu całkowicie chrześcijańskim (czystość duchowa wyłącznie jako abstynencja seksualna; grzech jako coś, co należy odpokutować, a nie wyciągnąć z niego wnioski itp). W szerszym rozumieniu (jak bardzo słusznie zauważył w przerwie mój mąż), chodzi o wybór pomiędzy niespełnieniem a nienasyceniem. Elżbieta dzielnie broni piewcę rozkoszy przed publicznym linczem i doradza mu pielgrzymkę do Rzymu aby uzyskać odpust u papieża. Znowu: miałam nadzieję, że jako najdoskonalsza przedstawicielka frakcji niewinności dostrzeże fakt, że wszystkim uczestnikom tej awantury tak naprawdę chodziło o to samo. O osiągnięcie nadludzkiego ideału, poznanie sensu życia – a czy za pomocą (mówiąc dosadnie) dupy czy duszy, to już nie aż tak istotne.
Trzeci akt Wagner przerabiał wiele razy i nigdy nie był z niego do końca zadowolony (my też nie). W pierwszej scenie Elżbieta modli się pod figurą Matki Boskiej, pokutując za swoje grzechy (jakie grzechy?!) i prosząc o szczęśliwy powrót nawróconego Tannhäusera. Potem umiera. W kategorii „głupich śmierci operowych” śmierć Elżbiety z przemodlenia sytuuje się wysoko w naszym prywatnym rankingu (obok śmierci z braku wygód w wykonaniu Manon Lescaut, usmażonej na chrupko Żydówki i padłych wskutek wąchania trującego kwiecia Afrykanki i Adrianny Lecouvrer). Gdy Tannhäuser wraca (całkiem rozczarowany i w tej wersji dodatkowo pijany w sztok) z Rzymu, relacjonuje napotkanemu przypadkiem Wolframowi swoje przygody, a zwłaszcza spotkanie z papieżem, dające się streścić w słowach: „Tu mi kaktus wyrośnie (laska świeżą zielenią się pokryje) nim ty uzyskasz rozgrzeszenie”. Wobec odmowy absolucji, Tannhäuser postanawia (korzystając zapewne z rady Heinego) wrócić jednak do Wenus. Bogini pojawia się na wezwanie i okazuje daleko idące zrozumienie. Perspektywie wspólnego zjedzenia zupy w Venusbergu sprzeciwia się bigot Wolfram. Reszta cnotliwych rycerzy wnosi na marach zwłoki Elżbiety. Tannhäuser umiera, trzymając za jedną rękę Wenus, a za drugą Elżbietę-zawsze-dziewicę.
Ten finał ratuje nieco przyciężką i moralizatorską wymowę dzieła. Ostatecznie, ideał okazał się leżeć pośrodku, pomiędzy odcieleśnionym uwielbieniem a rozpasaniem. Przed opadnięciem kurtyny Pastuszek – w którym reżyser dopatruje się ucieleśnionego marzenia Tannhäusera o odzyskanej niewinności – wznosi do góry zazieleniony kostur pielgrzyma. Moralna wyższość znajduje się więc ostatecznie po stronie ideologii chrześcijańskiej, spychającej (jak żali się Wenus w pierwszym akcie) starych bogów do wnętrza ziemi, czyli w pobliże chrześcijańskiego piekła. Doświadczenie, które – jak można by przypuszczać – powinno wiązać się z mądrością, przynosi tylko społeczny ostracyzm i rozgoryczenie. Niewinność tryumfuje, a poświęcenie dziewicy przynosi grzesznikowi odkupienie. Nam wydało się to wszystko raczej smutne. Chociaż Tannhäuser postąpił jak prawdziwy bohater (w ujęciu Josepha Campbella), a więc nie tylko posiadł cenne doświadczenie, ale powrócił z kraju bogów, aby podzielić się nim z ludzkością, nie został zrozumiany. Obrońcy cnoty zobaczyli w nim jedynie rozpustnego świntucha, co gorsza, on sam zaczął siebie tak postrzegać. Zamiast, jak obiecywał, głosić chwałę Wenus, ruszył do Rzymu (katalog kar, które sam na siebie nałożył, wprawiłby w osłupienie większość masochistów). W końcu śmierć przemodlonej dzierlatki (pokutującej chyba tylko za to, że nie dość głośno piszczała, gdy próbował ją pocałować) sprawia, że „wyzerowano mu licznik” grzechów. Czy naprawdę było warto? Czy nie lepiej byłoby zostać w odnalezionym cudownym sposobem przedchrześcijańskim raju, do którego drogi Tannhäuser nie umie już odnaleźć?
Chwila śmierci Tannhäusera przypomniała mi pewną inną starą pieśń, „Kantatę” Marka Grechuty:
[…] Wszystkie chwile uderzą naraz do serca
i spór będą wiodły do której z nich należę.
I niech to będzie spowiedź, ale bez rozgrzeszenia.
Nie chcę, by okradano mnie z mojego życia.
Zapewne, w chwili śmierci, Tannhäuser doszedł do wniosku, że należał do nich obu – do niewinności tak jak i do doświadczenia; do świata ciała i ducha; do wzniosłości i do zmysłowości. Zgromadzeni wokół obserwatorzy łaskawie – i na wyrost – udzielili mu rozgrzeszenia, a jego los uznali za moralitet ku własnej korzyści. Nadludzkie przeżycie obdarzonej artystycznym geniuszem jednostki pozostało tylko tym właśnie - przeżyciem jednostki.
Po co Wagner?
Zanim Moja Ślubna napisze kilka słów na kanwie ostatniej poznańskiej premiery Tannhäusera pozwolę sobie zacytować niemal bez komentarza kuriozum, które pojawiło się w skądinąd szacownym miesięczniku Odra (1/1007) na marginesie wrocławskiego, kompletnego wystawienia Pierścienia Nibelunga. Autor, niejaki Jan Pychowicz, jest bardzo mało znany jako krytyk muzyczny ale za to posiada dość symptomatyczne właściwości intelektualne, które kiedyś można było spotkać tylko w wieczornych audycjach pewnego niszowego radia, dziś zaś dobrze rezonują na antysalonach wszelakich. Ale dość już mojego ględzenia, niech przemówi własnym głosem Pychowicz:
------
Obiecałem minimum własnego komentarza, więc tylko glossa, którą dopisał żywo rozbawiony czytelnik tego tekstu na forum e-teatr:
Pełne poparcie dla patrioty Pychowicza. Ja też kocham typowo polskie walczyki Szopena, Moniuszki i Pendereckiej Elżuni. Przez takie Wagnery świat nie słucha naszego Moniuszki, jego Halek i Strasznych wdowów, a to jest muzyka lepsza, z przytupem, gdzie jest miejsce i na bliski osierdziu Polaka pobrzęk szabelki i na niejedną liryczną łzę tęsknoty za biedną matką naszą, ojczyzną. A we Wagnerze mamy zestaw postaw wątpliwych i postaci z nadwagą uzbrojone w kaski z rogami na głowach. Jednym słowem liberalne, relatywistyczne dno. A co z innymi wielkimi - Kurpińskim, Ogińskim, Petersburskim, Korczem? Świat się - za przeproszeniem - podnieca tym Szkopem od kawalerii powietrznych i innych, psia mać, traktorów, a wielka muzyka Polaków czeźnie w zapomnieniu!
Po co Polakom Wagner?
Po co? Chyba z takiego samego powodu, dla jakiego Polacy mieliby tęsknić za germańskimi bogami, pruskim drylem, szwabską kapustą kiszoną oraz ludowymi piosenkami z Dolnej Bawarii. Nie rozumiem, jak na ten największy chyba symbol nacjonalistycznego szaleństwa Niemców można wydawać państwowe pieniądze przeznaczone na kulturę, zwłaszcza w mieście, gdzie stan komunikacji drogowej w centrum przypomina niemal ten z lat powojennych.
Richard Wagner, jak wiadomo, stał się jednym z filarów ideologii faszystowskiej. Każda ideologia, a zwłaszcza skrajna, potrzebuje, jak wiadomo, wsparcia w sferze ducha. Wiemy bowiem, iż w przypadku wprowadzania rządów zamordystycznych, czy to z prawa, czy z lewa, zadaniu trzymania narodu w ryzach przez reżim towarzyszyć musi nieodzowna propaganda, czyli i wsparcie z zaplecza kultury. Otumanienie społeczeństw, jakie można było obserwować w europejskich wydaniach faszyzmu czy komunizmu, możliwe było tylko i wyłącznie dzięki połączeniu reżimu z propagandą. Ludzie muszą wierzyć, a przynajmniej chcieć wierzyć, że ten przywódca, który ich trzyma pod butem, wie lepiej i chce jak najlepiej. Świetnym tego przykładem była rola naszych rodzimych intelektualistów i artystów w dziele budowy komunizmu na naszej ziemi. Rola, którą dzisiaj usiłuje się tuszować bądź relatywizować, wskazując na późniejsze opozycyjne działania sprawców lub na ich niepowtarzalny geniusz w dziedzinie sztuki.
Podobnie czynią od lat obrońcy Wagnera. Czy rzekoma innowacyjność jego muzyki, czyli dętej do x-potęgi gigantycznej szmiry, może przykryć lub unieważnić fakt, iż napisał on paszkwil na naród żydowski, paszkwil, który spokojnie mógłby wyjść spod pióra samego Goebbelsa? Czy jego rola w budowaniu świadomości narodowej Niemców osłabia jego wrogą postawę wobec narodów wschodniej części Europy, a więc w rezultacie również jego antypolskie nastawienie? Dodam: świadomości narodowej, która doprowadziła przecież do obu wojen światowych! Czy - dyskusyjny - udział Wagnera w rozwoju muzyki może odsunąć w niepamięć jego wkład w umocnienie poczucia absolutnej wyższości narodu niemieckiego nad innymi nacjami?
Jeżeli my, Polacy, krytykujemy tego nacjonalistycznego kompozytora, to zawsze podsuwa nam się pod nos fakt, iż Wagner kiedyś tam w młodości napisał utworek o powstaniu listopadowym i że miał skłonności anarchistyczne. Ale co z tego? Do oceny człowieka mniej ważne jest przecież to, co robił w latach młodości, kiedy to poszukuje się jeszcze własnego miejsca w społeczeństwie, od tego, kim staje się i co się robi w wieku dojrzałym. Proszę mi nie wytykać niekonsekwencji, że piętnuję błędy naszych intelektualistów angażujących się w stalinizm, a rozgrzeszam Wagnera z jego anarchistycznych ciągotek młodzieńczych... Nie ma tu żadnej niekonsekwencji! Fascynacje rewolucjami na Starym Kontynencie były u Wagnera krótkotrwałym epizodem. Natomiast w przypadku naszych uczonych stalinistów był to wybór świadomy ludzi ukształtowanych politycznie i moralnie.
Hitler zachwycał się Wagnerem. Mówił nawet o związkach duchowych z tym kompozytorem. I nieprzypadkowo! Muzyka niemiecka była w tamtej epoce najbogatsza w kompozytorów - a przecież Adolf wybrał sobie właśnie Richarda. Już słyszę głosy o wykorzystywaniu spuścizny artysty do niecnych politycznych celów... Otóż żeby takie nadużycie mogło mieć miejsce, jego dzieło musi się przecież do użytku propagandowego nadawać. Czy naszego Szopena można by wykorzystać do ideologii podboju świata?... Wiele utworów kompozytora, ba, prawie cała twórczość Wagnera to jedna wielka propaganda wyższości germańskiej! Wystarczy popatrzeć na tych pojawiających się tłumnie na scenie operowej napuszonych Wikingów z rogami na głowic, na owe opasane futrami i łańcuchami grubaśne Wikingówki wyśpiewujące do księżyca arie o mocy, władzy i wielkich zwycięstwach. Dlaczego ma nam się to podobać? Zwłaszcza nam, Polakom, którzy doświadczyliśmy niezmierzonych cierpień od potomków tych przedstawianych na wagnerowskiej scenie bohaterów? Nie, Wagner nie jest nam potrzebny. My mamy inne predyspozycje, inne usposobienie. Porównajmy choćby lekki walczyk Szopena z tromtadrackim dźwiękiem wagnerowskiej opery... Nasz wybór jest jednoznaczny, przecież to oczywiste dla każdego, kto ma chociaż odrobinę słuchu i wrażliwości patriotycznej.
------
Obiecałem minimum własnego komentarza, więc tylko glossa, którą dopisał żywo rozbawiony czytelnik tego tekstu na forum e-teatr:
Pełne poparcie dla patrioty Pychowicza. Ja też kocham typowo polskie walczyki Szopena, Moniuszki i Pendereckiej Elżuni. Przez takie Wagnery świat nie słucha naszego Moniuszki, jego Halek i Strasznych wdowów, a to jest muzyka lepsza, z przytupem, gdzie jest miejsce i na bliski osierdziu Polaka pobrzęk szabelki i na niejedną liryczną łzę tęsknoty za biedną matką naszą, ojczyzną. A we Wagnerze mamy zestaw postaw wątpliwych i postaci z nadwagą uzbrojone w kaski z rogami na głowach. Jednym słowem liberalne, relatywistyczne dno. A co z innymi wielkimi - Kurpińskim, Ogińskim, Petersburskim, Korczem? Świat się - za przeproszeniem - podnieca tym Szkopem od kawalerii powietrznych i innych, psia mać, traktorów, a wielka muzyka Polaków czeźnie w zapomnieniu!
Subskrybuj:
Posty (Atom)